Czy musimy przekazywać swoje dobra narodowe obcokrajowcom? Czemu reprezentacji Polski w grach zespołowych nie prowadzą szkoleniowcy z kraju? Czy polscy trenerzy naprawdę nadają się już tylko do tego, by parzyć gościom kawę, a w razie sukcesu - co obserwowaliśmy niedawno - na kolanach całować ich po rękach?

Leo Beenhakker powtarza: "Dziś wszyscy jesteśmy Europejczykami. Nie patrzmy na to, kto jaki ma paszport. Polacy pracują w Holandii, Holendrzy w Polsce. Podziały na narodowości robią się już sztuczne" - cytuje trenera DZIENNIK.

Reklama

Ale te podziały są i od nich nie uciekniemy. Sześć naszych najpopularniejszych reprezentacji prowadzą cudzoziemcy. No, może pięć, bo ten szósty - Bogdan Wenta, który doprowadził piłkarzy ręcznych do wicemistrzostwa świata - ma dwa paszporty, urodził się w Polsce, ale większość kariery zawodniczej i całą trenerską spędził na obczyźnie. Pozostała piątka to oczywiście Beenhakker, Raul Lozano (siatkówka mężczyzn), Marco Bonitta (siatkówka kobiet), Andriej Urlep (koszykówka) i Hannu Lepistoe (skoki narciarskie).

Wniosek jest prosty - wszystkie prestiżowe posady selekcjonerów zostały zajęte przez obcokrajowców. Gdyby podobne zasady jak sportem rządziły też innymi dziedzinami życia, prezydentem kraju i premierem też zrobilibyśmy kogoś z zagranicy. Swoim nie ufamy, nie cenimy i nie szanujemy. Tylko czy słusznie?
Teoria globalizacji, którą wygłasza Beenhakker ma pewne dziury - o ile holenderscy trenerzy rozjechali się po świecie i są prawdziwymi piłkarskimi misjonarzami, o tyle Polacy w Holandii nikogo nie uczą futbolu, tylko zbierają truskawki. W świecie sportu nasi szkoleniowcy są po prostu pracownikami trzeciego sortu. Nigdzie nie są zapraszani, nikt ich nie chce. Nie dziwi więc ich lament, gdy jeszcze zaczęli tracić nawet polski rynek na rzecz przyjezdnych. Grzegorz Lato, wykazujący się dość zaściankową filozofią, nawet dziś apeluje: "Nie przedłużajmy kontraktu z Beenhakkerem".

Łatwo byłoby obronić tezę, że nasi trenerzy są dokładnie tacy sami, jak ci z zagranicy, gdyby nie wyniki. Dwa wicemistrzostwa świata (siatkówka i piłka ręczna) muszą robić wrażenie. Wygrana i remis z wicemistrzami Europy Portugalczykami w piłce też są znamienne. Nawet Maciej Skorża, do niedawna asystent Pawła Janasa w futbolowej reprezentacji, mówi: "Beenhakkerowi przez rok udało się z kadrą zrobić więcej, niż mnie z Pawłem przez dwa lata".

Reklama

Czesław Michniewicz, najbardziej utalentowany polski trener, na pytanie, czy powinniśmy oddawać nasze reprezentacje w ręce zagranicznych trenerów bez wahania odpowiada: "Tak!".

"By zrozumieć w czym rzecz, wystarczy prosty przykład. Raul Lozano na rok przed mistrzostwami świata wyrzucił z drużyny trzech zawodników, bo pili na zgrupowaniu. Gazety publikowały sondy wśród polskich szkoleniowców i wszyscy twierdzili, że przesadza. Wiecie, rozumiecie, dogadajmy się. Ale Lozano pozostał nieugięty. I osiągnął sukces. Nie ma postępu, nie ma prawdziwego sportu, jeśli w drużynie jedynym i niepodważalnym szefem nie jest trener. Taki, który ma autorytet, budowany nie słowami, ale czynami. Niestety, ale w polskich klubach prawdziwymi szefami nie są trenerzy, tylko zawodnicy. Często niedouczeni, po podstawówkach, a myślący, że zjedli wszystkie rozumy. Gdy szkoleniowiec chce wprowadzić inne standardy, czują się zagrożeni i po prostu go zwalniają. I w podobny sposób potrafią wytrwać w lidze przez dziesięć czy piętnaście lat. Tak długo, jak polscy trenerzy będą drżeć o posadę i bać się będą tego, czy czasem nie podpadli podopiecznym, nic z nich nie będzie. Lozano pokazał kto rządzi, Beenhakker nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. A polscy trenerzy nie szanują sami siebie i potem ich nikt nie szanuje" - twierdzi Michniewicz, niedawno zwolniony z Zagłębia Lubin.

Pewnie wiele z tego co mówi można przypasować do sytuacji właśnie z tego klubu. Sytuacja z alkoholem i dyscypliną jest znamienna, bo przecież na drugim biegunie są polscy selekcjonerzy z ostatnich lat. Janas, kiedy jeszcze prowadził Legię, po jednym z meczów zapytał swojego piłkarza Piotra Mosóra: "Pijesz?". Ten przestraszony odparł: "Nie!". Na to trener: "To wyp... ". Bo kiedyś, kto nie pił, nie był godny zaufania.

Reklama

Michniewicz niedawno uczestniczył, na zaproszenie Beenhakkera, w zgrupowaniu reprezentacji Polski. Twierdzi, że różnica polega właśnie na zbudowaniu autorytetu wśród zawodników, a co za tym idzie łatwiejszym docieraniu do nich, bo same metody treningowe są takie same jak wszędzie, nawet w polskich klubach.
Czyżby więc to wszystko? Czy naprawdę sęk w tym, że nasi szkoleniowcy ze strachu przed niepewnym jutrem dają sobą pomiatać, nie są tak hardzi jak cudzoziemcy? - zastanawia się DZIENNIK.

Coś w tym jest - polscy sportowcy od małego wychowani są (poza nielicznymi wyjątkami) w mniejszej lub większej pogardzie dla trenerów, często niestety - zwłaszcza w czasach PRL - uzasadnionej. Nie uciekniemy od tego, że polski sport - bo nie tylko futbol - przez lata był do cna skorumpowany. Trenerzy meczów nie wygrywali, tylko załatwiali. Zawodnicy zamiast walczyć, "podpierali" wynik jeszcze przed spotkaniem. Wszechobecne źle pojęte cwaniactwo sprawiało, że sportowcy się rozleniwiali, a trenerzy przestawali kształcić. Doszło do tego, że wiedza i umiejętności u szkoleniowców traciły na znaczeniu, a decydujące okazywały się układy. W takiej sytuacji niemożliwe było zbudowanie w drużynach odpowiedniej hierarchii. Często rozbestwieni zawodnicy prowadzili trenerów na krótkiej smyczy. Robili co chcieli, a niewygodnych przełożonych usuwali. Zgodnie z zasadą, że łatwiej zwolnić szkoleniowca niż całą drużynę.

To wszystko sprawia, że jedni do drugich tracili zaufanie i szacunek. Dlatego paradoksalnie potrzebny jest dopiero ktoś z zewnątrz, nie mówiący po polsku, by zawodnik zaczął go słuchać. Choć na pozór to absurd, bariera językowa ułatwia relacje na linii trener - zawodnik, bo je formalizuje. "Yes, sir" - na tych dwóch słowach kończy się możliwość kłótni dla wielu polskich sportowców.

Warto też skupić się na wątku o niepewności jutra u naszych trenerów. Przecież praca w jednym miejscu przez rok jest ewenementem. Gdyby Alex Ferguson urodził się w Polsce, dziś pewnie prowadziłby Tęczę Płońsk, a nie czołowy zespół. Nikt nie miałby dla niego tyle cierpliwości, co w Anglii, gdzie przez pierwsze lata nie potrafił nic wygrać. Tak naprawdę nie ma więc polskiego trenera, który rzeczywiście rządziłby w klubie. Zanim na dobre zdoła wprowadzić swoje porządki, jest zwalniany. Z taką też świadomością przychodzi do pracy - dziś jestem, jutro już nie, więc po co walczyć z wiatrakami? Obcokrajowcom, lepiej opłacanym, zabezpieczającym się przed zwolnieniem odpowiednimi zapisami w kontraktach, prezesi dają więcej czasu i większy margines błędu. Cudzoziemcy są w Polsce figurami, a nasi trenerzy często tylko figurantami.

Innym, wielkim problemem, jest dostęp do wiedzy. Adam Małysz twierdzi: "Polscy trenerzy nie chcą się uczyć, nie są na bieżąco. Dlatego wolę pracować z cudzoziemcami". Z kolei Raul Lozano mówi: "Jak w każdym innym kraju, tak i w Polsce są trenerzy utalentowani, mniej utalentowani i ci, którzy muszą się jeszcze dużo uczyć".

"Największym problemem jest chyba komunikacja i resztki komunizmu. System panujący w Polsce zahamował rozwój bardzo wielu dziedzin życia. Od technologii, przez zarządzanie, po naukę języków obcych. Dostało się też siatkówce. W krajach, w których trenowałem, wszystko funkcjonuje o wiele łatwiej. W szwajcarskim Montreux, we Włoszech czy nawet Portugalii organizowane są specjalne kursy trenerskie. Ja sam uczestniczyłem w dwóch i sporo się nauczyłem, bo nie miałem kłopotów ze zrozumieniem. Podobnie koledzy z innych krajów. Waszych rodaków tam jednak nie widziałem..." - opowiada Argentyńczyk.

"Coś się jednak zaczyna zmieniać" - komentuje Michał Żewłakow, dziś piłkarz Olympiakosu Pireus, a wcześniej Anderlechtu Bruksela. "Młodsze pokolenie trenerów zaczęło jeździć na staże, podpatrywać innych. Widać, że chcą się uczyć i to zaczyna przynosić efekty. Podążamy za Europą i zaczynamy ją gonić w dużo szybszym tempie niż jeszcze do niedawna. Kiedyś między tym co jest na Zachodzie, a tym co jest u nas była przepaść, dziś ona się zdecydowanie kurczy" - mówi Żewłakow.

To prawda - młodzi polscy trenerzy bezustannie starają się o staże w zagranicznych klubach. Podpatrują, notują. Inna sprawa, że gdy potem próbują przenosić te wzorce na polskie boiska i hale, to natrafiają na próg niemożności. Ci, którzy za granicę nie jeżdżą, uczą się na polskich uczelniach. Ta piłkarska, organizowana przez PZPN, naucza na wyjątkowo niskim poziomie. Wykładowcami są ci, którzy (poza Jerzym Engelem) okazali się za słabi, by pracować w klubach. Metody, które próbuje się wpajać słuchaczom, to wczesne lata osiemdziesiąte. Niedawno Wojciech Łazarek przeprowadził z <uczniami> wykład, przy zastosowaniu piłek lekarskich i sztang... A dodać trzeba, że szkoła jest dość droga - tu trzy tysiące złotych, tam pięć... Gdy pomnożymy to przez liczbę chętnych, wychodzi bardzo pokaźna - w milionach - suma. Gdzie są te pieniądze, trudno stwierdzić. Piłki, którymi się ćwiczy, kopał pewnie jeszcze Kazimierz Deyna, salka wykładowa ma wielkość przedpokoju w M-3

Świężą trenerską krew jednak widać - młodzi ludzie mają w sobie tyle zawziętości, że dochodzą do celu nawet wbrew trudnościom. Widzi to też Lozano. "Teraz zatrudniacie obcokrajowców, którzy moim zdaniem mają trochę inne podejście, inną perspektywę. Prawie wszyscy są mistrzami w swoim fachu, więc na pewno wam nie zaszkodzą. Jestem przekonany, że dobra współpraca trenerów zza granicy, z tymi z Polski, przyniesie wymierne efekty. Kiedyś we włoskiej lidze połowa drużyn była prowadzona przez zagranicznych szkoleniowców. Teraz pracuje najwyżej jeden. Jeśli wasi młodzi trenerzy będą się uczyć, to w Polsce za kilka lat będzie podobnie" - mówi Lozano i dodaje: "pochwalę waszych młodych trenerów, którzy są otwarci na nowe metody szkolenia i, co ważne, znają języki".

Lozano, podobnie jak Beenhakker, nie boją się chwalić innych. Nie ma w nich typowej w Polsce mentalności, że im gorzej wiedzie się innym, tym lepiej dla nas. W ogóle są optymistyczniej nastawieni do życia (słynne przeprowadzanie przez Leo na jasną stronę Księżyca), co udziela się podopiecznym. "On potrafi nam wmówić, że jesteśmy w stanie przenosić góry. To świetny psycholog" - mówią piłkarze o Beenhakkerze.

A polski trener to często trener naznaczony piętnem porażki, nie wierzący, że cokolwiek może się udać, z bagażem fatalnych doświadczeń. Obcokrajowiec patrzy na to wszystko inaczej - jestem dobry, więc sobie poradzę - pisze DZIENNIK.

Bać się cudzoziemców chyba nie ma sensu. Czy ktoś traci na ich obecności w Polsce? Tylko niedouczeni polscy trenerzy, bo ci dobrzy i tak sobie poradzą. Lamentować, że to nie patriotyczne, by naszą kadrę prowadził obcokrajowiec? Naciągane i niedzisiejsze. Skrajni nacjonaliści na osłodę mogą pomyśleć, że nawet słowa hymnu "Z ziemi włoskiej do Polski, za twoim przewodem..." można łatwo przypasować do Lozano.