Gdy drukowaliśmy listę „Fryzjera”, pan mówił, że jest ofiarą.
ROBERT SETLA: I nadal tak uważam. Odmówiłem F., gdy nakłaniał mnie w sezonie 2002/03 do ustawienia meczu Górnika Łęczna z Arką Gdynia. Mówił, że jak wygra Arka, to ja mogę spać spokojnie, a moja kariera nabierze rozpędu.

Reklama

Ale 1:0 wygrał Górnik.
I przepadłem. Po tym meczu F. przybiegł do mnie z pretensjami, a potem z ironią w głosie życzył mi powodzenia w trzeciej lidze.

Przestraszył się pan?
Tak, bo wiedziałem, że F. może wszystko. I nie pomyliłem się, bo w kolejnych meczach dostawałem słabe noty. Zaczęło się od spotkania, w którym nie działo się nic. To był mecz o czapkę gruszek. Kibice na mnie nie gwizdali, a działacze i trenerzy nie psioczyli. Należała mi się nota 8.0, czyli dobrze, a dostałem 7.5, czyli słabo. Notę wystawił mi obserwator z Pomorskiego ZPN, czyli człowiek Ryszarda F. Potem podobna sytuacja powtórzyła się jeszcze trzy razy.

I zadzwonił pan do F.?
Tak i spytałem wprost: „dlaczego mi to robisz?”. F. jednak nie miał cywilnej odwagi i nie przyznał się, że stoi za decyzjami obserwatorów. Powiedział jednak coś, co świadczyło o tym, że chce mnie upokorzyć i przeczołgać. Słuchając go, odniosłem wrażenie, że jak pojadę do niego i ucałuję jego rękę, to wtedy mi wybaczy i otoczy ojcowską opieką.



Pana spadek z drugiej ligi po sezonie 2002/03 to była zemsta „Fryzjera”?
Co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

Skąd ta pewność?
Wchodząc do tego środowiska, wiedziałem, że F. jest mocny, że nic nie dzieje się bez jego udziału. Koledzy, którzy byli z nim w stałym kontakcie, wiedzieli wcześniej, jacy obserwatorzy będą oceniali ich mecz, znali wcześniej oceny z egzaminów, które pisaliśmy na kursach. Mnie to dziwiło, bo mówiło się, że obsada jest tajna, że wie o niej tylko pan Leszek Saks.

To skąd wiedział o niej F.?
Proszę sobie to dopowiedzieć.

Dlaczego wszedł pan w układ?
Bardzo chciałem zostać sędzią piłkarskim. Nie marzyłem oczywiście o złej sławie, choć ta przyszła niejako automatycznie. Szybko przekonałem się, że karierę zrobię, jeśli wezmę na swoje plecy pana F. i całe dobrodziejstwo inwentarza. Dowiedziałem się, że sędziowie, którzy trzymają z nim, nawet jak dadzą plamę, dostaną dobrą ocenę. Dobra nota to krok do przodu, słaba to upadek na dno, z którego trudno się podnieść. Jeden z kolegów zepsuł zawody, i pomyślałem sobie, że jak dostanie 7.0, to będzie super. A on dostał prawie 8.0. Bo znał „Fryzjera”. Więc zacząłem do F. dzwonić, oddzwaniać, pytać i tak to szło. On był bardzo bezpośredni, czasami wręcz chamski, ale pomyślałem sobie, że dla zrobienia kariery warto trochę pocierpieć. Uwikłanie się w tę znajomość oznaczało korzyści. Poza tym wszyscy tak robili.

Reklama

Ta znajomość oznaczała też korupcję?
Od początku założyłem sobie, że będę lawirował. Pomyślałem, że jak padnie oferta, to powiem OK, a potem będę się modlił, żeby mecz zakończył się takim wynikiem, jakiego życzy sobie F. Oczywiście pożądany wynik miał paść bez mojej pomocy.

I nigdy pan nie przyłożył ręki do oszustwa?
Nigdy. To znaczy nigdy nie ułożyłem meczu. Często jednak było tak, że wynik był akurat taki, jak sobie F. życzył.

I co wtedy?
Wtedy byłem jak ten lekarz, który przyjmuje od pacjenta dowód wdzięczności po pomyślnie zakończonej operacji.



Ile razy tak się działo?
Raz po meczu Arki z Kolporterem, drugi raz po meczu KSZO z Widzewem. To było w sezonie 2004/05. Arka wygrała 4:2, a Widzew 4:1. Po każdym z tych spotkań przyjąłem korzyść finansową, choć nie oszukałem. Dziennikarze piszą, że karne na korzyść Arki i Widzewa dyktowałem, ale zapominają dopisać, że rywale też wykonywali karne. Arka – Kolporter to był futbolowy thriller, a Widzew tak gładko ograł KSZO, że żadnej pomocy nie potrzebował.

Ile zarzutów postawiła panu prokuratura?
Na razie jeden, za mecz Arki. Będzie jednak drugi, za Widzew. Ale ja jestem niewinny. Powiedziałem prokuratorowi, że mam, w domowym archiwum kasety z tych spotkań. Nagrałem sobie, bo chciałem mieć pamiątkę. Poza tym takie nagranie to też materiał szkoleniowy. Więc zaproponowałem prokuratorowi obejrzenie tych meczów, klatka po klatce, by sam mógł ocenić, czy oszukiwałem na boisku.

A prokurator?
Powiedział, że nie ma czasu, bo kaset do oglądania ma zbyt wiele. Potem dodał, że ja jestem płotką i w ogóle, że nie ma sprawy. Z tą płotką to się zgodziłem, bo nie można Setli porównywać do piłkarza, mniejsza o nazwisko, który handlował meczami, wyniki w STS obstawiał, a potem pojechał do Wrocławia, przyznał się do winy, i nie dostał kary.



Pan nie myślał, by uderzyć się w pierś?
Widząc to, co działo się wokół mnie, wiedziałem, że jestem nic nieznaczącym trybikiem. Zdarzało się, że dostawałem i przyjmowałem dowody wdzięczności, ale to nie było nagminne. Wiedziałem, że wielu kolegów ma bogatsze statystyki. Poza tym ja nigdy do nikogo nie dzwoniłem i nie uzależniałem dobrego sędziowania od pieniędzy.

A mecze Arki i Widzewa?
To z tych klubów do mnie dzwonili i proponowali pieniądze. Ale nikt nie płacił mi przed meczem, ale dopiero po. A ja nie potrafiłem odmówić. Wiem, że źle zrobiłem, że żadnej koperty nie powinienem brać. Nic mnie nie usprawiedliwia. Z drugiej strony, irytuje mnie to, że problem dotyczy całego środowiska, a tylko sędziowie są źli.

Warto było płacić taką cenę za marzenia?
Co za pytanie. Przecież zszargałem sobie nazwisko. W pracy miałem kłopot, bo nikt nie chciał słuchać moich wyjaśnień. Kulisy nie miały znaczenia, ważne było tylko to, że jestem człowiekiem „Fryzjera”

Dlaczego nie powiedział pan o problemie prezesowi PZPN Michałowi Listkiewiczowi?(śmiech) Prezes nie słuchał takich jak ja. Na spotkaniach znim wypowiadali się ci bardziej doświadczeni sędziowie. Raz, jak pojawił się kłopot, to odparł: „a kto powiedział, że musicie być sędziami?”. Stało się dla mnie jasne, że albo brnę w chorą sytuację, albo daję sobie z tym spokój. Przyjąłem pierwszą opcję, licząc, że jakoś to będzie. Pomyliłem się, zostałem zatrzymany, zawieszony jako sędzia i marzenie prysło.