Na początek ustalmy, jak pana tytułować - panie trenerze, czy może panie redaktorze?
Chyba lepiej panie redaktorze, skoro jestem naczelnym w "Super Volleyu”. Najbardziej denerwuje mnie, kiedy podpisują mnie były trener. Ja w dalszym ciągu jestem trenerem, nikt nie pozabierał mi dyplomów.

Reklama

Minął dokładnie rok, od kiedy siatkarki napisały list odwarty do PZPS, żeby przywrócić pana w obowiązkach trenera kadry. Od tamtej pory chyba tylko oddalił się pan od tej funkcji?
Prawda jest taka, że od dawna miałem w związku przeciwników, którzy czekali na choćby jedno moje potknięcie. Ale ja się nie potykałem, przynajmniej jeśli chodzi o wyniki. W końcu sam dałem im szansę, by mnie zaatakowali.

Na czym się pan potknął?
Po scysji z Gosią Glinką podczas Grand Prix w zeszłym roku oddałem się do dypozycji zespołu i związku. Wykorzystali moment. Akurat musiałem iść na 3 tygodnie do szpitala. Powiedziałem jednak: panowie, nie pojadę z dziewczynami na turniej kwalifikacyjny, ale chcę być na mistrzostwach świata. W zespole już wcześniej były problemy ze skompletowaniem składu. Musieliśmy zrezygnować z Agaty Mróz, Dorota Świeniewicz była w ciąży, Glinka nie grała przez problemy z kręgosłupem, Liktoras i Skowrońska były po operacji, Bełcik grała z kontuzją. Grały zmienniczki. Wiedziałem, że zaplanowany przeze mnie wynik, miejsce od 3 do 6, może nie wyjść. Tym bardziej chciałem tam być. I wtedy jeden z członków zarządu PZPS, pan Waldemar Wspaniały, powiedział: ale my ci nie wierzymy. To jest człowiek, który chciał zająć moje stanowisko, ale koniec końców się przestraszył i wycofał. Szczyt bezczelności osiągnął, kiedy podmienił moje zdjęcie na swoje na fotografii ze Złotkami i kalendarz rozesłał po całej Polsce. Pozwałem w tej sprawie związek o 100 tys. zł. Wspaniały od początku kopał pode mną najwięcej dołków i coś wokół mnie knuł. Ale ja nie jestem osobą, która wchodzi w układy.

Może w ten sposób zraził pan do siebie ludzi ze związku?
Przeszkadzałem im, bo obnażałem ich niekompetencje i opieprzałem, ile się tylko dało. Dla mnie liczyło się dobro zespołu. Jeśli się o to nie dba, trudno liczyć na wynik. Dziewczyny burczą mi potem, że nie ma sprzętu, zgrupowanie nie załatwione czy pieniądze nie poszły na konto. I już na treningu nie są takie, jakie powinny być. A mają być zakochane w siatkówce i kropka. Za dużo przeżyłem w tym sporcie i zawsze byłem w czubie. Niestety ci panowie pracują jak za dawnych czasów. Ich zdaniem to zespół jest dla związku, a nie odwrotnie.

Nic dziwnego, że pana nie lubili.
Od pierwszego dnia. Do tego uważali, że jestem człowiekiem Janusza Biesiady, byłego prezesa PZPS. Z Biesiadą zdobyłem mistrzostwo Europy, pracując za darmo. Umówiliśmy się, że jak przyjdą sukcesy, a za nimi sponsorzy, wypłaci mi zaległości. Kiedy powiedziałem o tym następnemu zarządowi, to mnie wyśmiali.

Zdobył pan z polskimi siatkarkami dwukrotnie mistrzostwo Europy. W czym tkwiła pana tajemnica?
Trzeba zacząć od początku - to wszystko wymyślił Biesiada. On widział, jak przez lata ładowało się pieniądze w chłopaków. Bez efektu. Pomyślał, że trzeba spróbować z dziewczynami. Zadzwonił do mnie i mówi: Chyba mamy niezłe siatkarki, mogą zrobić wynik. Nie wziąłbyś tego? Ale jest jeszcze jeden problem, nie mam pieniędzy. Zgodziłem się. To było chyba w kwietniu 2003 roku. Powołałem do kadry 22 dziewczyny. Z moim doświadczeniem wystarczyło mi 3-tygodniowe zgrupowanie, żeby stworzyć zespół. Na samym początku powiedziałem, że obowiązuje absolutna szczerość - ja się otwieram, wy się otwieracie. Bo muszę każdą z was poznać i na każdą znaleźć metodę. Siatkarki trzeba traktować indywidualnie, inaczej zaczynają się konflikty.

Trzymał pan dziewczyny krótko?
Zastosowałem trick starego cwaniaka, dałem im absolutną swobodę. Powiedziałem, że mnie nie interesuje, kto z kim śpi, kiedy wraca. Kontrolujcie się same. Drugi trener, lekarz i inni robili wielkie oczy. Ale moja metoda jak zawsze zdała egzamin. A najbardziej podobało mi się, kiedy one zaczęły mnie pilnować. Na przykład jak widziały, że siedzę za długo w hotelowym barze. Kiedyś Agata Mróz dosiadła się już w czasie ciszy nocnej. Ja jej nie upominałem, bo takie były nasze ustalenia. A tu ona zaczyna: trenerze, może by trener już poszedł spać? I w końcu wyciągnęła mnie od tego towarzystwa. Były też zawodniczki jak Świeniewicz czy Śliwa, które trzymały się z boku, ale to zespołowi nie przeszkadzało. Atmosfera była naprawdę dobra.

Reklama

Sukces przyszedł już po kilku miesiącach.
Na pierwszych mistrzostwach Europy mieliśmy szczęście. Niewiele brakowały, byśmy nie weszli do finałowej czwórki. Przegraliśmy jeden mecz, ale w grupie były trzy zespoły z takim wynikiem. A my mieliśmy niekorzystną sytuację w setach. Na szczęście Bułgarki ograły Włoszki i awansowaliśmy. Gdyby się nie udało, pewnie bym zrezygnował, bo obiecałem brązowy medal. Nie do pokonania wydawały mi się wtedy tylko Rosjanki i Włoszki. Ale kiedy już byliśmy w czwórce, a te dwa zespoły nie, zrobiłem zebranie i mówię: mamy szansę na złoty medal. Mogliśmy już grać bez kompleksów. Najtrudniejszy zawsze jest mecz półfinałowy. Grasz niby o medal, ale możesz skończyć bez niczego. Tak jak Polki na tegorocznych mistrzostwach Europy. Wtedy w 2003 roku z Niemkami było ciężko. Ale w finale z Turcją dziewczyny zagrały na absolutnym luzie. Miały już srebrny medal, pierwszy w Polsce od 32 lat, miały zapewniony start w Pucharze Świata. Na trybunach było 8 tysięcy Turków i wszyscy siedzieli w absolutnej ciszy. Trzeba pamiętać, że ja mam w Turcji dobre nazwisko.

Sukces udało się powtórzyć po dwóch latach.
W międzyczasie zdarzyło się jeszcze wiele rzeczy, które pozostały niezauważone. Zaczęliśmy grać w cyklu Grand Prix, gdzie nigdy Polek nie było. Graliśmy w Pucharze Świata. Tam zresztą przegraliśmy bezpośrednią kwalifikację do Aten. Przyznam, że popełniłem błąd. Po mistrzostwach Europy w 2003 roku Polskę ogarnęło na punkcie siatkarek. Na zgrupowaniu miałem 20 kamer, dziesiątki próśb o sesje zdjęciowe i wywiady. Nikomu nie odmawiałem. Chciałem promować siatkówkę żeńską, chciałem, żeby dziewczyny pracowały na swoją popularnosć. Zależało mi też, żeby zadowolić redaktorów, którzy byli głodni sukcesu. Myślałem, że uda mi się to wszystko połączyć z pracą. Niestety nie daliśmy rady. Trzeba było zrobić zgrupowanie gdzieś w Azji, z dala od tego zgiełku.

Wierzy pan, że Złotka w styczniu 2008 roku wygrają w Halle i pojadą do Pekinu?
Tam będą zespoły na równym poziomie. Wszystko będzie zależało od przygotowania. U Polek na razie nie było z tym najlepiej. Na mistrzostwach Europy miały skoki formy.

Dlaczego panu się udało, a Bonitta nie dał rady?
Po pierwsze ja znam mentalność Polek. Poza tym między nami nie było bariery językowej. A taka bariera wyklucza dobre prowadzenie żeńskiego zespołu. Nie mogę przecież o intymnych sprawach rozmawiać przez tłumacza. Od przejęcia przez mnie kadry do mistrzostw Europy minęło 5 miesięcy, tyle samo czasu miał Bonitta. Ale jemu do osiągnięcia tego samego nie wystarczyłoby i 10 miesięcy. Uważam jednak, że odpowiedzialność za to ponosi związek. Zmiana trenera w tym momencie była błędem. Bonitta podjął się naprawdę trudnego zadania. I trochę za dużo mówił na początku. O tym, że nie interesują go premie za trzecie miejsca. Zdobycie brązowego medalu to zawsze wielki sukces. Kto nie szanuje trzeciego miejsca, popełnia błąd. Powinien spuścić z tonu i skoncentrować się na najlepszych, doświadczonych dziewczynach. Na eksperymenty w tej chwili nie ma czasu. Bednarek, Sadurek to wspaniałe zawodniczki. Liczymy na nie, ale za rok, 2 lata. Teraz trzeba się zakwalifikować do Pekinu. Nowy zespół można sobie budować, ale po igrzyskach.

Myśli pan, że w kadrze Bonitty atmosfera jest tak samo dobra jak za pana czasów?
Nie i być nie może. Jest kilka powodów. Po pierwsze bardzo nielubianym człowiekiem jest Marek Brandt, menedżer zespołu i partner życiowy Doroty Świeniewicz. To przez niego dziewczyny nie czują się swobodne między sobą. W szatni po meczu trzeba się wygadać, wyrzucić z siebie emocje. Chłopaki czasami się jeszcze pobiją, bo jeden drugiemu wystawił nie tak, jak trzeba. Ja z Brandta zrezygnowałem po pierwszym sezonie. Do dziś mówimy sobie tylko dzień dobry. Do kadry Bonitty trafił, bo mówi po włosku. Ale Bonitta nie ma pojęcia o pewnych subtelności w kontaktach między dziewczynami i otoczeniem kadry. Nie jest w stanie tego ocenić.

A pan ocenia Włocha ostro.
Ja mu życzę bardzo dobrze. Niedawno nawet chciałem z nim wypić kawę w czasie zgrupowania w Szczyrku. Nie mógł znaleźć czasu. Powiedział, że dziwi mi się, że przyjeżdżam do swojego byłego zespołu. Odparłem, że ja też mu się dziwię. Bo mógłby się czegoś ode mnie dowiedzieć. Ja wciąż mam bardzo dobry kontakt ze swoimi byłymi podopiecznymi. Oczywiście nie wiem, jak to zostało przekazane, bo tłumaczył Brandt.

Inne przeszkody?
Bonitta nie miał czasu na obserwację drużyn ligowych, bo sam prowadził wtedy zespół we Włoszech. Zrobiła to za niego Magdalena Śliwa i częściowo Brandt. Oni jedne zawodniczki lubią, inne nie. I tak je powoływali. Uważam, że jeśli przejmuje się po kimś kadrę, na początek trzeba powołać większość dotychczasowego składu. Po to, żeby przejrzeć zasoby poprzednika. Potem ewentualnie można z niektórych zrezygnować. Kolejna sprawa: była zawodniczka nie powinna pełnić funkcji drugiego trenera. W męskim zespole coś takiego przejdzie, w kobiecym nigdy. Magdalena Śliwa za dużo wie o swoich koleżankach, żeby teraz je trenować. I nie mówię tu nic przeciwko Magdzie. Sam doprowadziłem do tego, żeby wyrobić wszystkim dziewczynom licencje instruktorskie. Magda, moja córka Małgorzata i inne dziewczyny mogą być świetnymi trenerkami. Ale nie mogą pracować z tą samą generacją.

Wygląda na to, że duża część pana wiedzy trenerskiej polega na wyczuwaniu rożnych subtelności?
W siatkówce tak właśnie jest. Wygrywa się dwoma punktami. Dwoma można przegrać. Często mówi się: była szansa, ale po drodze zdarzyło się kilka drobiazgów.

Mówi się o panu mag siatkówki, ale też znawca kobiet.
Który mężczyzna w moim wieku nie jest znawcą. Po tylu latach pracy wiem o kobietach sporo. Prywatnie też przerzuciłem trochę ciał. Trenowałem chłopaków, ale z nimi czułem się jak na urlopie. Z babami naprawdę trzeba się napracować. Angażujesz się na wielu frontach - jako trener, psycholog, jako mężczyzna. Nie możesz przyjść nieogolony na trening, bo coś im się nie spodoba i zaczynają się zgrzyty.

Prywatne doświadczenia pomagały panu w pracy?
Naturalnie, bo prawdziwą wiedzę o kobietach czerpię się właśnie z intymnych związków. Zresztą ja do dziś się na ten temat dokształcam. Na przykład czytam kobiece pisma. Chcę zobaczyć, co je tam tak interesuje. Staram się patrzeć na świat ich oczami.

W pracy trenerskiej trafiały się panu dość skomplikowane sytuacje: trenował pan własną żonę, potem córkę.
To trudne relacje. Kiedy trenowałem żonę, byłem młody i dość głupi, przynajmniej jako lider grupy. Wydawało mi się, że muszę traktować ją ostrzej niż inne, żeby nikt nie pomyślał, że ma jakieś specjalne chody. W końcu cały zespół przyszedł do mnie, żebym dał spokój, bo żal na to patrzeć. Z prowadzeniem córki już nie było kłopotu, traktowałem ją na równi z innnymi. Nawet przy wyrzucaniu z reprezentacji, kiedy przyszła do mnie z płaczem. Powiedziałem, że tutaj wszystkie dziewczyny są moimi córkami.

Za co wyrzucił pan córkę z kadry?
Za to, że po nocach surfowała po sieci. Stale była niewyspana, spóźniała się na poranne rozruchy, nie mogła się skoncentrować. Bez odpowiedniej regeneracji nie spisywała się na treningach. Trener widzi takie rzeczy. Mieszkaliśmy wtedy razem. Budzę się kiedyś o drugiej w nocy, a ona wpatrzona w monitor. Popielniczka pełna petów, bo przy komputerze się nie kontrolowała. Mówię: i ty chcesz medale zdobywać? Wiele razy ostrzegałem, że za to wyleci. I wyleciała.

To prawda, że zamierzał pan kandydować do parlamentu z listy LiD?
Był moment, że się nad tym zastanawiałem. Z moim doświadczeniem mógłbym coś zrobić w sejmowej komisji sportu. Ktoś to usłyszał, powiedział Aleksandrowi Kwiaśniewskiemu, ten Kaliszowi, Olejniczak naciskał, żebym startował z ich listy nawet jako bezpartyjny. W końcu jednak uznałem, że więcej bym stracił na kandydowaniu niż zyskał. Chociaż przyznam, że bardzo szanuję Kwaśniewskiego. Zapraszał mnie i niektóre zawodniczki na grilla u siebie w Wiśle. Ile razy tam był i wiedział, że w Szczyrku są siatkarki, dostawałem telefon: za dwie godziny prezydent będzie u nas na kawie. Pamiętam jedną sobotę, niektóre dziewczyny już wyruszyły do domów. A tu przychodzi informacja, że jedzie Kwaśniewski. Co był robić. Zawróciłem je z drogi. Pogadał, wypił kawę, przesympatyczny człowiek. A że miał jedną czy drugą wpadkę. Niech mi pokażą człowieka bez skazy.

Jest pan redaktorem naczelnym pisma "Super Volley”. Spełnia się pan w tej pracy?
Na początku miałem wątpliwości, ale po kilku tygodniach zauważyłem, że mam do tego smykałkę. Wziąłem sobie za cel uzyskanie sprzedaży na poziomie 100 tys. egzemplarzy. Już dużo nie zostało.

W pana biografii nie brak niezwykłych wydarzeń. Nigdy pan się nie poddawał, udało się panu pokonać nawet raka.
Profesor określił to tak: pańska psychika spowodowała, że on uciekł. Kiedy jeszcze byłem chory, zięć powiedział mi: ten rak z tobą nie wytrzyma, przy takiej ilości whisky i papierosów. Teraz mam nadciśnienie i karmią mnie lekami. Nie chcę brać tych pastylek, bo wtedy muszę zapomnieć o kobietach. A co to za życie bez nich. Spytałem kiedyś profesora, czy nie może mi dać czegoś, co obniża ciśnienie na górze, a nie na dole. Odpowiedział: Panie Andrzeju, umrzeć na kobiecie, wspaniała rzecz. Ale to też śmierć.

Wspomniał pan o whisky, jak to jest z pana piciem?
Więcej gadania niż prawdy. Ja się nigdy nie upijam. Wódki nie znoszę, tylko whisky z dużą ilością lodu. Kiedyś, kiedy jeszcze nie musiałem się ograniczać, bo pamiętajmy, że przez 10 lat walczyłem z rakiem, koledzy śmiali się, że wypiję litr i jestem trzeźwy, a inni padają pod stół. Ja nie paliłem i nie piłem do 28. roku życia. Musiałem swoje nadrobić. Poza tym były inne czasy. Za komuny trzeba było biesiadować z różnymi dyrektorami przy kieliszku, żeby pozałatwiać zespołowi sprawy. Ja przez pierwsze dwa lata po zakończeniu kariery przytyłem 22 kilogramów. Mój najlepszy przyjaciel Zbigniew Zarzycki powiedział kiedyś w jakimś wywiadzie, że niektórzy nie zużyli tyle wody do kąpieli, ile ja wypiłem whisky. To oczywiście dotyczy okresu poprzedniego. A to, że nie kryję się z alkoholem, wyniosłem z Niemiec. Tam nikt nie wstydzi się, że idzie po treningu na piwo z całym zespołem. Choćby codziennie. Ważne, żeby nie zawalać swoich obowiązków. Myślę, że mi się to udawało. Tak chciałem utrzeć nosa różnym dziennikarzom, którzy robili aferę, że widzieli mnie ze szklanką w dłoni. Albo z tą czy inną kobietą. Jeśli chodzi o związki, ja to wszystko już przerobiłem, wymieńmy tylko trzy małżeństwa. Teraz chcę być sam w domu i mieć pilota tylko dla siebie. Spotykam się z dziewczynami, które mają podobnie swobodne podejście. Na jeden bal idę z jedną, na drugi z inną. Niektórzy się dziwią, ale nam to nie przeszkadza. Wszyscy się dobrze bawią.

A jest w pana życiu coś stałego?
Chyba tylko siatkówka. Ona przetrzymała wszystko. Nawet te parę lat, kiedy chciałem być biznesmanem. Jako trener przez trzy lata w Turcji zarobiłem milion dolarów. Wybudowałem willę w Monachium i otworzyłem z żoną firmę. Skończyło się na półtora miliona długów. Potem szybko wróciłem do Turcji, żeby na ten dług zarobić. Człowiek nie powinien się brać za to, na czym się nie zna. Finansowo na nogi stanąłem dopiero po trzecim pobycie w Turcji. A teraz buduję dom w Szczyrku.

Czyli tam, gdzie trenuje kadra siatkarek. Już zawsze będzie pan miał na nie oko?
Po tylu latach zgrupowań ludzie traktują nas tam jak swoich. Do ośrodka szkoleniowego mam 10 minut rowerem. A tam basen, siłownia, odnowa. Poza tym z mojej działki widać całe Skrzyczne, od góry do dołu. Każdego narciarza. Jak już tam się osiedlę, będę miał parkę psów rasy lumberger. Są podobne do owczarków, wyhodowane przez niemieckiego księcia. Przesłodkie psy, stworzone do zabawy. Chciałbym też sprawić sobie strusie. Mój kolega wychował dwa ptaki tak, że chodziły za nim krok w krok. Ale są groźniejsze niż psy. Potrafią zaatakować intruza, dziobnąć albo kopnąć. Dlatego nie wiem, czy się zdecyduję. Mógłbym mieć całe schronisko, przygarniać niechciane zwierzęta z cyrku. Ale czasem myślę sobie: chłopie, jak ciebie już nie będzie, zostawisz innym kłopot.