Była pani w dwóch ćwierćfinałach wielkoszlemowych. Czuje pani, że przyszedł czas, by awansować wyżej? Możliwe jest to już w tym sezonie?
Oczywiście, że możliwe. To, czy wykorzysta się swoją szansę, zależy od różnych czynników. Ale oczekiwanie od sportowca odpowiedzi na pytanie "kiedy?' jest nie na miejscu. Tego się po prostu nie wie.

Reklama

W I rundzie Australian Open trafia pani na Katerynę Bondarenko. To łatwe losowanie?
Na pewno nie. Z Kateryną co prawda jeszcze nigdy nie grałam, kilka razy spotkałam się za to na korcie z jej starszą siostrą, Alioną. Obie są właściwie na tym samym poziomie, chociaż Kateryna jest trochę niżej w rankingu. Nie spodziewałam się, że już na samym początku trafię na tak wymagającą rywalkę.

Naprawdę obawia się pani tenisistki notowanej o 50 miejsc niżej, która nigdy w wielkim szlemie nie przeszła II rundy?
Jej niski ranking może być mylący, ona gra zdecydowanie lepiej - regularnie, technicznie, raczej na przerzut niż siłowo. Obie siostry Bondarenko wpadają czasem ze skrajności w skrajność. Raz mogą przegrać bez powodu, ale innym razem są naprawdę świetne, zdolne pokonać zawodniczki z czołówki. Ja też w zeszłym roku odpadłam w Hobart w I rundzie, a resztę zimy na twardych kortach miałam bardzo udaną.

Tym razem z początku sezonu może być pani zadowolona.
W Sydney zagrałam trzy niezłe mecze, może poza pierwszym, z Sybille Bammer. Przegrany mecz z Dementiewą był o wiele lepszy, jeśli nie liczyć pierwszego seta. Po prostu na początku było tak gorąco, że nie sposób było wytrzymać na zewnątrz, nie mówiąc już o grze. Właściwe powinni byli przerwać ten mecz, ale do przepisowej temperatury brakowało dosłownie stopnia czy dwóch. Obawiałam, że zemdleję na korcie. Po każdym secie miałyśmy przerwy i chowałyśmy się w korytarzu, którym wychodzi się z kortu centralnego.

Największą satysfakcję musiał pani przynieść rewanż z Hantuchovą, która przed rokiem wyeliminowała panią z Australian Open?
Teraz prowadzę w naszych spotkaniach dwa do jednego. Raz wygrałam z nią już wcześniej, w 2007 roku w Zurichu. A rewanż za Australię nie ma znaczenia. Każdy mecz gra się od nowa.

Dla pani ubiegłoroczne Australian Open było turniejem przełomowym.
Staram się raczej nie pamiętać o tym, że bronię tu aż ćwierćfinału. Ale taka jest rzeczywistość zawodowych tenisistów - co roku wynik z każdego turnieju jest weryfikowany.



Pamięta pani miłe wydarzenia sprzed roku? Po raz pierwszy wygrała pani dwa mecze z rzędu ze słynnymi zawodniczkami - Kuzniecową i Pietrową.
Wtedy z Pietrową mogłam przegrać, brakowało mi do tego raptem dwóch piłek. W tenisie nigdy nie wiadomo, kiedy mecz się skończy. Trzeba walczyć do końca.

W Melbourne Będzie pani grała także debla z siostrą. Czy w tak ważnym turnieju to nie jest zbyt duże obciążenie?
W turnieju wielkoszlemowym, który trwa dwa tygodnie, nie odczuwa się tego. W deblu wychodzę na kort i właściwie nie czuję, że to oficjalny mecz. Nie ma presji, nikt ode mnie niczego nie wymaga. Oczywiście zawsze chcę wygrać, ale robię to dla treningu, a nie żeby zapracować na jakiś duży wynik. Na pewno będę w debla grywać, ale na pewno nie na stałe z Ulą. Wiadomo, jaka ona jest, wybuchowa, nerwowa, za dużo napięć z tego wynika.

Reklama

Co sprawia, że tak bardzo lubi pani grać w Australii?
Australian Open to jeden z moich ulubionych turniejów. Tu wszędzie jest blisko. Korty są właściwie w centrum miasta, nie trzeba dojeżdżać, stać w korkach. Jest więcej czasu dla siebie. Nawet słońce, upał czy wiatr mnie nie zrażają. Bardzo podobał mi się też turniej w Sydney, gdzie byłam po raz pierwszy. Świetne korty, szatnie, doskonałe jedzenie. A na przykład w Melbourne przed rokiem nic mi nie smakowało, przez cały turniej jadłam makaron z keczupem. Ale w tym roku całe zaplecze turnieju jest odnowione - nowe szatnie, siłownie, restauracja dla zawodników też jest bardzo dobra.

Którą z rywalek uważa pani za faworytkę?
Chyba jednak Venus Williams. Choć zastrzegam, że nie widziałam jej jeszcze w tym roku. Serenie raczej kariery tu nie wróżę.

Na stronie internetowej Australian Open wymieniono pięć powodów, dla których to pani powinna wygrać.
Nawet tego nie widziałam. To takie wróżenie z fusów, jak mówi mój tata. Nie lubię tego.

Ale dostrzeżono właśnie panią.
Mam z tego powodu skakać z radość? Mnie takie dywagacje nie ruszają. A co będą mówić, jak jednak nie wygram? Jestem tu rozstawiona z numerem dziewiątym, więc traktuje się mnie jako jedną z kandydatek do ćwierćfinału, czy nawet półfinału. Ale było wiele turniejów, w których jedynki odpadały na samym początku. W mediach robi się wokół tego wiele szumu, ale w życiu zawodniczek wszystko szybko wraca do normy. Nikt zbyt długo nie rozpacza i nikt takich przegranych nie wytyka palcem przez pół roku.