Decydujący krok "Celtowie" będą mieć szansę zrobić w piątek, kiedy zmierzą się z rywalem z Florydy we własnej hali. 17-krotni mistrzowie NBA po raz ostatni grali w wielkim finale w 2010 roku, kiedy ulegli Los Angeles Lakers 3-4.
Po wyrównanej pierwszej połowie, którą Heat wygrali różnicą pięciu punktów, decydujący okazał się sześcioipółminutowy fragment na przełomie trzeciej i czwartej kwarty, który Celtics wygrali 24:2 i ze stanu 59:58 dla nich zrobiło się 83:60. Zespół z Miami podobny przestój miał na początku poprzedniej potyczki, kiedy drużyna z Bostonu odskoczyła na 26:4. Zresztą cała ta seria naznaczona jest takimi przełomowymi momentami, w których jedna z ekip uzyskuje wyraźną przewagę, choć końcowe wyniki nie muszą tego odzwierciedlać.
Gospodarze mieli w środę kłopoty ze skutecznością. Z gry trafiali z niespełna 32-proc. celnością, a w przypadku rzutów za trzy punkty trafili tylko siedem z 45 prób. Ich najlepszym strzelcem był środkowy Bam Adebayo z 18 pkt. W składzie Heat zabrakło kontuzjowanego Tylera Herro, a kilku innych zawodników też uskarżało się na różne dolegliwości i nie było w pełni sił.
Nie będziemy szukać wymówek i usprawiedliwień, bo po obu stronach znajdziemy graczy, którzy nie są w stuprocentowej dyspozycji. Celtics wygrali, bo byli dziś lepsi. Tyle. Trzeba to sobie jasno powiedzieć i uświadomić - przyznał trener Heat Erik Spoelstra.
Wśród zwycięzców brylowały dwie gwiazdy - Jaylen Brown uzyskał 25 punktów, a Jason Tatum dodał 22.
W pierwszej połowie naszym problemem było, że nie trafialiśmy rzutów z otwartych pozycji. Kluczem było jednak utrzymanie poziomu w defensywie. Ona nas napędziła w ataku, wszystko "zaskoczyło" i skończyło się świetnie - ocenił środkowy Celtics Al Horford, który odnotował 16 pkt, siedem zbiórek i pięć asyst.
W finale na Zachodzie koszykarze Golden State Warriors prowadzą z Dallas Mavericks 3-1.