Bardzo miło przywitali mnie w Szczecinie na dworcu wiceprezydent miasta Tomasz Jarmoliński wraz z prezesem klubu Pawłem Bartnikiem i grupą przyjaciół. To było bardzo ciepłe spotkanie. Ale i pożegnanie w Osace było wzruszające. Marek Plago podarował mi swój bukiet kwiatów, który otrzymał na podium. Te gesty motywują mnie bardzo do dalszej pracy i udowodnienia przede wszystkim sobie, ale i tym, którzy przestali we mnie wierzyć, że mogę dalej skutecznie zdobywać medale na wielkich imprezach. Po lekturze prasy z okresu moich startów muszę niestety przyznać, że grupa niedowiarków jest spora, ale nie zamierzam dać im satysfakcji.

Nie mogłam śledzić na żywo rywalizacji Ani Jesień, a wieść o jej brązowym medalu dotarła do mnie dopiero w Polsce. Zazdroszczę jej tej radości, która towarzyszy takim chwilom, którą sama przeżywałam dwa lata temu. Ania pracuje z mężem bardzo konsekwentnie i systematycznie. To jak oni traktują swój zawód jest wzorem dla innych. I fajnie, gdy to jest nagradzane medalami. Szczególnie, że na poprzednich mistrzostwach w Helsinkach to ona znalazła się na nielubianym czwartym miejscu, które tym razem, tak jak i ja, posmakowała, nie po raz pierwszy zresztą, Kamila Skolimowska. Ciekawe, że to my obydwie byłyśmy typowane do medali i dla nas los okazał się tak okrutny.

Dzisiaj od rana oglądaliśmy z Norbertem mistrzostwa w naszej telewizji. Koncentrowaliśmy się na startach Polaków i finałowym konkursie skoku o tyczce. Zanosiło się początkowo na wielkie wyniki. Ośmiu zawodników zaliczających 581 cm to spore wydarzenie. Ale trzeba było obejść się smakiem. Mój faworyt, Steve Hooker z Australii, zastosował dziwną taktykę, opuszczał wysokości tak, że wylądował na 9. miejscu. Zwyciężył przedstawiciel szkoły amerykańskiej, której nie jestem wielką fanką.

Jednak muszę przyznać, że Brad Walker był dzisiaj bardzo skuteczny. Cieszę się, że brązowy medal zdobył Danny Ecker, jeden z największych niespełnionych talentów tyczkarskim, z którym łączy mnie osoba wspólnego menedżera Marca Osenberga. Zastanawiałam się jakby poradził sobie Przemek Czerwiński. Był świetnie przygotowany, ale złamał rękę, bo i konkurs mógł oglądać tylko z trybun. To najgorsze, co mogło mu się przytrafić. W niedzielę będę w Warszawie na Pikniku Olimpijskim. To ostatni dzień oddechu. A od poniedziałku czas na trening.





Reklama