Trochę pan posiwiał... Dało życie w kość?

DARIUSZ WDOWCZYK: Dało, szczególnie przez ostatnie dwa lata, czyli od rozpoczęcia sprawy o mój udział w korupcji.

Jak się czuje człowiek ukarany za udział w korupcji? Grono przyjaciół stopniało? Telefon już nie dzwoni tak często?

To prawda. Ale tego nie żałuję. Jeszcze raz okazało się, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie... Przyjaciół i znajomych przesiałem przez gęste sito. Ci, którzy pozostali przy mnie w trudnych chwilach, pewnie pozostaną przymnie już zawsze.

Reklama

A rodzina jak zareagowała na pana zatrzymanie?

Wszyscy to bardzo mocno przeżyliśmy.

Miał pan taką rozmowę z żoną, w której ona spytała: „Darek, jak mogłeś nas na to narazić?"

Jesteśmy małżeństwem od bardzo dawna, a znamy się od trzynastego roku życia. Ale mimo że mamy tego stażu ponad 30 lat, to i tak przeżyła szok. Tak jak i dzieci. (...)

Po co panu była ta „zabawa" w korupcję?

Reklama

To nie była zabawa. To nie my, trenerzy wymyśliliśmy ten system, ale daliśmy się w niego wplątać. Zrobiliśmy rzeczy, których robić nie należało. Już dawno wiem, że nie było warto.

To dlaczego pan to robił?

Gdy Korona Kielce grała w III lidze, zgłosił się do mnie człowiek - Andrzej B. i powiedział, że po raz drugi nie awansujemy do II ligi, bo jest na nas zawiązany układ. Że nie mamy szans. Tak jak nie mieliśmy w poprzednim sezonie, gdy awansowała Cracovia. Andrzej B. przedstawił się jako osoba, która tamten awans Cracovii załatwiła.

Jaka była pańska rola w tym procederze korupcyjnym?

Zaczęło się od spotkania u mnie w domu: ja, mój asystent Andrzej W., Jerzy E. junior i właśnie Andrzej B. Na tym spotkaniu nie zapadły żadne decyzje. Musiałem najpierw porozmawiać ze starszymi zawodnikami Korony, z radą drużyny. Młodzi piłkarze nie brali w tym udziału. I rada drużyny zaakceptowała propozycję Andrzeja B.

Zaakceptowała? A mogła nie zaakceptować? Przecież to pan, jako trener miał decydujące zdanie!

Nie. Gdyby zawodnicy się nie zgodzili, to sam nic bym nie zdziałał. (...)

A pamięta pan takie zdarzenie przed meczem z Motorem w Lublinie? Postanowił pan uwiarygodnić przed zawodnikami, że przekazywane przez nich pieniądze są rzeczywiście przekazywane innej osobie. Zebrał pan zespół na środku boiska w czasie treningu i włączył pan głośnik w swoim telefonie komórkowym po to, żeby wszyscy słyszeli, i zadzwonił do Andrzeja B. Potwierdził on fakt wręczenia łapówek sędziom i obserwatorom oraz dyrektorowi lubelskiego klubu Romanowi D.

To prawda. Tak było. Zebraliśmy się na środku z grupą starszych zawodników, bo zgłaszali wątpliwości, czy ich pieniądze nie są łupem oszusta. Z ich obserwacji na boisku wynikało, że żadnej „pomocy" zewnętrznej nie ma. Chyba nawet mieli rację. Mnie postawiono 15 zarzutów przekupstwa, a w ośmiu przypadkach z tych piętnastu w ogóle nie doszło do przekazania pieniędzy, bo sędziowie tych łapówek nie przyjęli. Tak wynika z ustaleń śledztwa. Nie wiem, co z tymi pieniędzmi zrobił Andrzej B. Może brał je dla siebie, a nam mówił, że wszystko jest załatwione?

Wiedział pan o tym, że jeden z zawodników, żeby było go stać na zrzutki na kupowanie meczów, musiał wziąć kredyt?

Nie wiedziałem. Zbiorki były po tysiąc, dwa, czasem cztery tysiące za mecz - w zależności od klasy rywala dzielone na kilkunastu zawodników i trenerów. Piłkarze nie mieli problemów finansowych. Klub wywiązywał się ze swoich zobowiązań. A kto potrzebował, temu pożyczaliśmy. Oddawał, gdy był w stanie oddać.

p