PAP: Trudno było wyjechać z Sokoła Tychy do Feyenoordu Rotterdam w wieku 23 lat?
Jerzy Dudek: W życiu nie pojechałbym do Rotterdamu, gdybym tam wcześniej nie był. Pojechaliśmy na obóz na przełomie stycznia i lutego, zobaczyłem jak to jest świetnie zorganizowane i jakie są tam możliwości. W czerwcu prezes holenderskiego klubu przyjechał i zaprosił mnie na testy.
Był pan świadomy szansy, jaka się otwiera?
W ciągu trzech dni zaprezentowałem się na tyle dobrze, że zostałem. Nawet nie patrzyłem, ile będę zarabiał. Głównie chodziło o szansę na podnoszenie umiejętności. Nawet jak nie grałem na początku, to wykorzystywałem możliwości, jakie miałem na 150 procent.
W 1996 roku dla młodego zawodnika, który rozegrał 15 meczów w polskiej ekstraklasie, to musiał być szok...
Wielki. Musiałem zacząć nowe życie. To tak, jakby wsadzić kogoś do samolotu ze spadochronem i powiedzieć, że gdzieś nad ziemią trzeba go otworzyć. Nie masz doświadczenia, a musisz skoczyć i wylądować. Wiedziałem, co mam robić na boisku. Tam czułem się najlepiej. Kiedy na nie wychodziłem, byłem w swoim żywiole. Kiedy schodziłem, konfrontowałem się z nowym życiem. Karty kredytowe, konta bankowe, w Polsce ludzie nie mieli o tym zielonego pojęcia. Ja też nie. I po kolei wszystkiego musiałem się uczyć.
Półtora roku temu skończył Pan grać w Realu Madryt i ... ?
Mam trochę obowiązków, inaczej mógłbym zacząć się zamartwiać. Współpracuję z firmą produkująca sprzęt sportowy, jestem współautorem książki, ambasadorem Szlachetnej Paczki i Castrola. Do tego dochodzi plan otwarcia szkoły piłkarskiej w Krakowie, być może na Śląsku też.
Jest pan już byłym piłkarzem?
Nie wiem, jeszcze ostatecznej decyzji wciąż nie podjąłem. Najpierw chce poznać tę drugą stronę życia. Poza futbolem. Może wyjadę do USA, może gdzie indziej, by pograć pół roku czy rok, a może zostanę w Polsce i rozwinę działalność w innym kierunku. Może też podejmę studia na AWF.
Kim pan będzie za 15 lat?
Nie mam zielonego pojęcia. Kiedy wyjeżdżałem z Tychów też tego nie wiedziałem. A okazało się, że wszystko potoczyło się szybko i dosyć fajnie. Żyję dniem dzisiejszym, może wybiegam do jutra, ale dalej już nie.
Nie zamierza się pan zaangażować w PZPN z nowymi władzami?
Nie. Za młody jeszcze jestem, by działać na takim szczeblu. Są bardziej doświadczeni zawodnicy, jak Romek Kosecki, Zbyszek Boniek. Ewentualnie mogę pomóc swoim doświadczeniem w przyszłości. Jeśli będą mnie chcieli włączyć, to się zastanowię. Widać, że młodzi ludzie z naszej generacji biorą sprawy w swoje ręce. To dobrze dla przyszłości polskiej piłki.
Z klubów nie było propozycji, by został pan prezesem, działaczem, twarzą? Na pewno otworzyłby pan wiele drzwi...
Były, ale jeszcze nie byłem na to gotowy i w dalszym ciągu nie jestem. Najbliższy byłem współpracy z reprezentacją jako dyrektor sportowy. Selekcjoner Waldemar Fornalik chciał, żebym z nim pracował, ale - z tego, co później mi mówił - działacze PZPN nie wyrazili zgody.
Co po solidnym meczu boli bramkarza najbardziej?
To zależy. Ja miałem wielkie problemy z przywodzicielami, po dalekich wykopach piłki. Bolały też plecy. Ale najbardziej męczyła mnie ta ciągła koncentracja. Bo grałem klubach dobrych, w których bramkarz ma 4-5 sytuacji w meczu, rzadko 20. A tak bym wolał, bo wtedy człowiek jest zajęty, rozgrzany, cały czas ma możliwość pokazania się. A tu trzeba bardzo mocno pracować nad koncentracją, bo masz przez raptem kilka strzałów przez 90 minut i musisz je wybronić.
Przez wiele lat żył pan w reżimie treningowym i meczowym. Ma pan teraz problemy np. z utrzymaniem wagi?
Z utrzymaniem wagi może nie. Jak ktoś przez rok przytyje dwa kilogramy, to jeszcze nie problem. Ale faktycznie, kiedy codziennie się ćwiczy, to organizm inaczej się funkcjonuje, ciało jest zmobilizowane. Jeśli tego nie ma, człowiek robi się senny, wszystko męczy. Na początku było trudno. Dobrze, że trochę się ruszam, gram w golfa, dwa razy w tygodniu w piłkę. Tak amatorsko, jak kiedyś to było między blokami. Można powiedzieć, że historia zatoczyła koło.
Rozmawiał Piotr Girczys (PAP)