Pana też ogarnęła już gorączka przed meczem z Udinese?
Andrzej Kadziński: Gorączkę to ja na razie mam w fabryce we Wronkach. A tak poważnie to ciśnienie mogą czuć sztab szkoleniowy i piłkarze. Ja nie. Może gdybym jeszcze umiał grać w piłkę, tobym wyszedł na boisko. To jednak na szczęście nie moja rola (śmiech).
Widzi pan szansę w dwumeczu z Włochami?
Jasno trzeba sobie powiedzieć, że gramy z nimi w złym terminie. Gdybyśmy spotykali się w grudniu, to wtedy byłbym na pewno większym optymistą. A tak to dopiero skończyliśmy przygotowania, a Udinese jest w pełni sezonu. Pokonało już kryzys, wygrało z Juventusem. To już im wystawia wizytówkę. Liczę jednak na doświadczenie Franza Smudy i piłkarzy, którzy na pewno dadzą z siebie wszystko. Choćby z tego powodu, że będzie ich obserwować wielu menedżerów z wielkich klubów europejskich.
To dla nich wielka motywacja. A pan jak ich motywował?
Spotkałem się z radą drużyny i ustaliliśmy pewne rzeczy. Liczę, że mamy dużą szansę na przejście do kolejnej rundy Pucharu UEFA, choć zdaję sobie sprawę z trudności tego zadania. W Moskwie też jednak mieliśmy nie mieć szans. CSKA ma kilka razy wyższy budżet od nas, a w ostatnich 20 minutach byliśmy naprawdę blisko co najmniej remisu.
Będzie dodatkowa premia dla piłkarzy za awans?
Wszyscy zawodnicy doskonale wiedzą, o co grają. Rada drużyny dostała informację, ile zespół otrzyma za awans do kolejnej rundy Pucharu UEFA.
Będzie podobna kwota jak po wygranej w Rotterdamie? Pół miliona złotych?
Nie będę wchodził w szczegóły. Powiem tylko, że jest to solidna kwota. Kilka razy więcej niż za zwycięstwo w lidze.
Jaki jest pana wymarzony wynik dzisiejszego meczu na Bułgarskiej?
Każde zwycięstwo - choćby jednobramkowe.
Czy wynik dwumeczu nie będzie miał wpływu na dalsze losy w klubie trenera Franciszka Smudy?
Nie będzie miał żadnego wpływu, bo my nie patrzymy krótkowzrocznie. Jedna porażka nie może decydować o tym, czy zwolnimy szkoleniowca. Wszyscy już znają naszą filozofię. Ostatnio nawet o tym rozmawialiśmy przy okazji sparingu z Werderem Brema. Ten klub ma niższy budżet nie tylko od Bayernu Monachium, ale także od Schalke, Borussii Dortmund czy Herthy Berlin. A jednak potrafi być zawsze w czołówce. Bo prowadzi dobrą politykę personalną. A jednym z jej elementów jest trener Thomas Schaaf, który pracuje w klubie już od dziesięciu lat i nikt nie ma zamiaru go zmieniać. My mamy podobne plany.
Trener Smuda mówi, że spotkacie się na początku kwietnia w sprawie jego nowego kontraktu. To prawda?
Oczywiście, Franek sam poprosił nas o ten termin. Powiedział, że rozmowa w marcu nie ma sensu ze względu na ogromny ścisk w terminarzu. Oprócz dwumeczu z Udinese startuje też liga, gramy ćwierćfinał Pucharu Polski z Wisłą Kraków. On chce się na tym skupić, a potem zasiądziemy do stołu i wszystko ustalimy.
Z tego ostatniego zdania wynika, jakby chciał się pan rozstać ze Smudą?
Nic takiego nie powiedziałem. Ja już w ubiegłym roku mówiłem, że chcemy kontynuować współpracę. Jednak w tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz... Franek nie ukrywa, że chciałby spróbować sił w Bundeslidze. Jeśli pojawi się jakaś konkretna oferta, to z niej skorzysta. Na razie jej nie ma, ale nie wiadomo, co będzie dalej.
Trener chciałby na przykład mieć wpływ na transfery. Mówi to wyraźnie.
A nie ma? Przecież w komitecie transferowym nie zasiada jego sobowtór. Weźmy chociaż tego Jasmina Buricia. Był u nas latem i wtedy ustaliliśmy, że kupimy go zimą. Trener go widział i zaaprobował ten pomysł.
A inne transfery? Trudno mówić, że Lech wzmocnił się zimą.
A pamięta pan Semira Stilicia? Też wszyscy chwytali się za głowę, kiedy pojawił się pierwszy raz. I zaaklimatyzował się szybko. Teraz przyszli Gordan Golik i Haris Handzić. Moim zdaniem trzeba dać im czas. W każdym razie powiem krótko: nie jestem w stanie zagwarantować stu procent udanych transferów.