Finał zakończonych 18 grudnia mistrzostw świata przeszedł do historii jako znakomita promocja futbolu. Zarówno pod kątem sportowym (Argentyna pokonała w rzutach karnych Francję, po dogrywce było 3:3), jak i pod względem poziomu sędziowania.
Zawody prowadziła polska ekipa, na czele z Szymonem Marciniakiem. Jednym z jego asystentów był Tomasz Listkiewicz, syn Michała.
Listkiewicz-senior jako sędzia liniowy pracował przy finale MŚ 1990 we Włoszech, gdy niemieccy piłkarze pokonali w Rzymie Argentynę 1:0.
Syn przyznał, że przed finałem tegorocznego mundialu wolał nie myśleć o tamtych dokonaniach taty.
Przed swoim finałem MŚ byłem emocjonalnie wyłączony. Koncentrowałem się przez dwa dni na tym, że to ma być zwykły mecz, jak np. w naszej... okręgówce. I udało mi się wejść w taki stan mentalny, że skupiałem się tylko na swoim zadaniu. A nie na tym, że pójdę w ślady ojca albo na tym, ilu ludzi nas ogląda - powiedział PAP Listkiewicz-junior.
Przyznał jednak, że był dumny z dokonania swojego taty, choć już wcześniej, przy innej okazji.
Taką dumę i wzruszenie poczułem na Stadionie Olimpico w Rzymie, gdy sędziowałem jako asystent mecz Lazio. To było spotkanie w Lidze Europy. Świadomość, że biegam na linii na tym samym boisku, w tym samym miejscu, gdzie tata w finale MŚ 1990... Wtedy faktycznie się wzruszyłem - powiedział.
Finał z 1990 roku
A co pamięta z finału z 1990 roku? Miał wówczas zaledwie 12 lat.
Pamiętam ten mecz jak przez mgłę. Oczywiście oglądałem finał, podobnie jak całe mistrzostwa. Stresowałem się przed telewizorem. Wtedy był zupełnie inny poziom transmisji, np. ja śledziłem mecze w czarno-białym telewizorze. Ale pamiętam, że siedziałem przed tym odbiornikiem i zaciskałem kciuki. Wtedy nie znałem się na sędziowaniu, więc nie byłem w stanie ocenić, czy tata dobrze sędziował. Oczywiście ja uważałem, że znakomicie. Okazało się, że faktycznie dobrze wypadł - uśmiechnął się pan Tomasz.
Zgodził się z żartobliwą sugestią, że pan Michał nawet w czarno-białym telewizorze był widoczny z daleka, ponieważ wtedy... miał wąsy.
Tak, to prawda. Trudno go było przeoczyć - przytaknął.
Wspomnienia ojca z MŚ we Włoszech
Przy okazji przywołał wspomnienia swojego ojca z mistrzostw świata 1990 we Włoszech.
Tata opowiadał o tamtym turnieju, że panowała rodzinna atmosfera. Jeszcze nie było takiej profesjonalizacji w sędziowaniu jak obecnie. Po meczach arbitrzy wychodzili na miasto, zaczepiali ich kibice, pozdrawiali. Kiedy jechali na trening, pytano ich, co chcą robić. No to odpowiadali, że może w piłkę zagrają. Rzucano im piłkę, sędziowie sobie pokopali 20 minut i... powrót z treningu. A rozgrzewka polegała czasami na tym, że robiło się 10 przysiadów w szatni. Teraz jest zupełnie inaczej. My byliśmy skoszarowani sześć tygodni w jednym miejscu. Odprawy, treningi - wszyscy w dresach służbowych. Taki niemal wojskowy dryl - powiedział Tomasz Listkiewicz.
Jak przyznał, w 1990 roku nie myślał o tym, że będzie sędzią.
Wyszło trochę z przypadku, dopiero na studiach. Nawet nie powiedziałem tacie, że idę na kurs. To był impuls. Ale wtedy bardziej na zasadzie, żeby trochę się ruszać, mieć kontakt ze sportem - dodał.
Sposób na stres
Jak po latach radzi sobie ze stresem, który pozwala mu na opanowanie i spokój nawet w finale mundialu?
Każdy przypadek jest osobny. Na przykład Szymon (Marciniak - PAP) doszedł do tego przez samo doświadczenie, a ja pracowałem kilka lat z psychologiem sportowym, bo miałem problem z kontrolą stresu. Musiałem mocno popracować, żeby później te największe mecze traktować jak zwykłe spotkanie. My też mamy swoje sposoby, np. staramy się na boisku nie stosować nazwisk, typu Messi czy Mbappe, lecz raczej numery koszulek, żeby nie narzucać sobie presji, że ktoś jest gwiazdą. Kiedy wychodzimy na murawę, to jesteśmy już skoncentrowani na zadaniu. Czy jest dwóch kibiców, czy 92 tysiące - to dla nas nie może mieć znaczenia. Jest tylko prostokątne boisko i 22 piłkarzy - przyznał Listkiewicz-junior.
Autor: Maciej Białek