Dotychczasowy rekord należał do organizatorów US Open. We wrześniu zgromadzili sumę 25,526 mln dol., czyli 26,3 mln dol. austral. - o blisko 300 tys. więcej niż w tym roku było do wygrania w Melbourne.

Tak radykalny wzrost premii w przyszłorocznym Australian Open to odpowiedź na groźbę bojkotu turniejów zaliczanych do Wielkiego Szlema przez członków stowarzyszenia tenisistów ATP, skupiającego niemal wszystkich graczy. Domagali się oni zwiększenia ich udziału w ogólnych przychodach z imprez.

Reklama

Obecnie pula nagród stanowi mniej niż 20 procent sumy zysków, jaką kumuluje każda z czterech najzamożniejszych federacji tenisowych świata: australijska, francuska, brytyjska i amerykańska, posiadające licencje na organizacje czterech najważniejszych turniejów w sezonie.

Tenisiści domagają się od dawna wzrostu swojego udziału, bowiem narzekają choćby na rosnące koszty podróżowania samolotami. Problem dotyczy głównie zawodników z końca pierwszej setki, którym - ich zdaniem - zdarza się dopłacać do wyprawy z Europy do Melbourne, gdy odpadają tam we wczesnych fazach.

Reklama

Za porażkę w pierwszej rundzie tegorocznego Australian Open wypłacano 20,8 tys. dol. austral. Dla porównania w Roland Garros było to 18 tys. euro (21,7 tys. dol. austral.), w Wimbledonie 14,63 tys. funtów (22,1 tys. dol. austral.), a w US Open 23 tys. dol. (22,1 tys. dol. austral.).

Na razie poza pulą nagród w najbliższej edycji działacze Tennis Australia i dyrektor turnieju nie podali szczegółowych zasad rozdziału premii na poszczególnych szczeblach rywalizacji. Zapowiadają jednak ich wzrost w przypadku pierwszych trzech rund w przedziale między 30 a 60 procent.