W maju 1993 roku prowadzona przez Andrzeja Zamilskiego reprezentacja Polski wywalczyła mistrzostwo Europy do lat 16, pokonując w finale Włochy 1:0, z Gianluigim Buffonem w składzie, uważanym przez ostatnie kilka lat za najlepszego bramkarza świata. "Nasz złoty medal był sensacją dla wszystkich, bo przed mistrzostwami nikt na nas nie liczył. My na siebie także. Po meczu z Włochami wszyscy się popłakali. Graliśmy dla idei, dla siebie, dla wyniku, dla satysfakcji" - wspomina Zamilski.

Reklama

Trzy miesiące później, na mistrzostwach świata do lat 17 polski zespół zajął czwarte miejsce. Wojciech Rajtar grał pierwsze skrzypce w tej drużynie. Mówiło się o nim, że to talent większy niż Mirosław Szymkowiak. "Wojtek miał cechy przywódcze i był jednym z liderów reprezentacji. Dzielił i rządził w środku pomocy. Wyglądał najpoważniej z nas, szesnastolatków. Tak na dobrą sprawę nikt z nas nie wyobrażał sobie tego zespołu bez niego" - opisuje Jacek Magiera, mistrz Europy z 1993 roku.

Piotr Bielak był w złotej ekipie zawodnikiem wchodzącym. Kiedy już pojawiał się na boisku, zaraz iskrzyło. Bo on nigdy nie odstawiał nogi. "O tak, na Piotrka zawsze można było liczyć. Rozrabiaka w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Kiedy trzeba było zaostrzyć grę, był jednym z pierwszych. Szybki, dynamiczny zawodnik, może z mniejszymi umiejętnościami technicznymi" - charakteryzuje Magiera.

Sylwester Janowski musiał ustąpić miejsca w bramce Andrzejowi Bledzewskiemu. Jednak tak naprawdę nigdy nie pogodził się z rolą rezerwowego. "Mocno naciskał Andrzeja i dzięki temu była mocna rywalizacja wśród bramkarzy. Sylwek chociaż nie grał, cały czas był z drużyną. Robił atmosferę. Silnie zbudowany zawodnik, który na boisku taranował rywali" - przypomina sobie Magiera.

Reklama

Sylwek codziennie w drodze do pracy mija kompleks sportowy. "Z takimi piękniutkimi, zielonymi boiskami. Aż mi gul skacze, tak bym sobie pograł. Ale nie mam z kim. Zamiast tego chodzą na siłownię. Dzięki temu brzuszka nie złapałem, a nawet trochę masy przybyło" - chwali się. W piłkę gra jedynie co niedzielę. Przychodzą Ukraińcy, Bułgarzy, Rumuni... Nie ma Polaków, zresztą Sylwek ich unika. Przed wyjazdem do Hiszpanii kolega ostrzegał, żeby omijać rodaków szerokim łukiem. Bo na obczyźnie to Polak drugiego Polaka potrafi pobić, okraść i tyle.

Sylwek mieszka w Pampelunie (300 euro miesięcznie za pokój), wcześniej prawie rok w Madrycie. "Tam to było klawo, bo grałem w polskiej reprezentacji miasta, walczyliśmy w mundialitos, takiej namiastce mistrzostw świata. A w międzyczasie montowałem okna. Teraz mam inną, lepiej płatną robotę. Można sporo odłożyć, wysłać rodzinie" - opowiada.

Wojtek staje na nogi o siódmej rano. Trzeba odwieźć córkę do przedszkola. Później praca. Osiem godzin w sklepie, sprzedaje kable. Szef jest kibicem Wisły Kraków, pamięta Wojtka z gry, więc daję trochę luzu. No i na treningi wcześniej puści. Bo Wojtek prowadzi siódmoligową Płaszowiankę Kraków. "Ale w tym roku raczej nie mamy szans na puchary" - żartuje. Niedawno dostał pod opiekę zespół juniorów.

Reklama

Piotrek półtora tygodnia temu po raz drugi wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Za chlebem. Gra w polonijnej drużynie. To lepsze niż siedzieć w Lublinie i czekać nie wiadomo na co. Przy pierwszym wyjeździe do Ameryki, Piotrek bardzo chciał obejrzeć walkę Andrzeja Gołoty. Niestety, nie udało się załatwić biletów. Jeśli teraz będzie okazja iść na pojedynek polskiego boksera, to już nie odpuści.

Piotrek, Wojtek i Sylwek - każdy z nich przeżył swój osobisty dramat. Punkt, w którym życie stało się inne.

Bielak: "Wstałem z samego rana, bo było do załatwienia kilka spraw poza Lublinem. Nie jechałem szybko. Wszędzie mgła. Nagle przed samochód wyskoczył mężczyzna, nie zdążyłem wyhamować. To były ułamki sekund, ale dzisiaj, gdy sobie to przypominam, trwa to wieczność. Mężczyzna zginął. Wciąż zadaje sobie pytanie: jak on się znalazł przede mną? Byłem trzeźwy". - Wyrok: dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na pięć lat.

Rajtar: "Jechałem do znajomego, mieszkającego pod Krakowem. Tą drogą jechali również dwaj nastolatkowie. Poniosła ich brawura. Kierowca stracił panowanie nad autem. Uderzył w jadący obok samochód, który wypadł z drogi i koziołkował. W tym aucie byłem ja. Straciłem przytomność. Otworzyłem oczy trzy dni później na oddziale intensywnej terapii. Ludzie wokół coś do mnie mówili, ale nic nie rozumiałem".

Janowski: "Wieczorem wyskoczyłem na zakupy do centrum Tarnobrzega. Była godzina 21.30. Wracałem samochodem do domu. Zdarzył się dramat. Zabiłem człowieka. Karetka, policja, szok... Szpital i ludzie, którzy pobierali ode mnie krew. Nie łatwo mi o tym mówić. Byłem trzeźwy i tylko dlatego nie trafiłem do więzienia". Wyrok: dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na pięć lat.

Sylwek od tamtej pory nie prowadził samochodu. Nie ma prawa jazdy. Nie ma i nie chce mieć, przynajmniej na razie. Piotrek wciąż ma ten wstrząsający obrazek przed oczami. Wojtka w szpitalu czekała trepanacja czaszki. Lekarze zaczęli przygotowywać rodzinę na najgorsze. "Nikt nie dawał gwarancji. Lekarze nie mówili, tak jak w filmach, że będzie dobrze. Dla nich byłem już jedną nogą po tamtej stronie. Pojawiło się zapalenie opon mózgowych. Słowem wszystko, co najgorsze" -wspomina. Ale Wojtek ten najważniejszy mecz, o swoje życie, wygrał.

Spędził kilkanaście tygodni w szpitalu. Miesiąc po jego powrocie do domu, Rajtarowie przeżyli kolejny dramat. W podobnym wypadku jak Wojtek zginął jego młodszy brat, Dariusz. "Spędzałem godziny na cmentarzu przy grobie Darka i zadawałem sobie pytanie: dlaczego on, a nie ja?" - opowiada Wojtek.

Piotr po mistrzostwach Europy wyjechał do Szwajcarii. Biznesmen Władysław Kozubal (były właściciel Górnika Zabrze, do dziś nie wiadomo, jak zginął - samobójstwo czy morderstwo) obiecywał mu złote góry. "Złego słowa o nim nie powiem. Był w porządku, utrzymywał nas zagranicą. Dzięki niemu jakoś to się kręciło" - zaznacza.
Szwajcarii nie udało się jednak podbić. Piotrek wrócił do Polski, dziewięć razy zagrał w pierwszej lidze (sześć razy w Pogoni Szczecin, trzy w Dyskobolii Grodzisk), strzelił jednego gola.

Zawsze był impulsywny. Na boisku i poza nim. Kiedyś Hetman Zamość, którego był kapitanem w dziwnych okolicznościach zremisował 1:1 z Hutnikiem Kraków. Zamościanie nie wykorzystali dwóch rzutów karnych. Miejscowi kibice wrzeszczeli: Piłkarzyki sprzedawczyki! Piotr zareagował szybko: "Co k...?! Ja, sprzedawczyk?!" Cisnął na ziemi kapitańska opaskę i mimo, że mecz trwał w najlepsze, zszedł z boiska. Prosto do szatni. Koledzy za nim, żeby namawiać do powrotu. "Dla takich ch... grać nie będę" - rzucił tylko i poszedł pod prysznic. Działacze nałożyli na niego wysoką karę finansową.

Piotrek miał charakter i... "szczęście” do popadania w tarapaty. Kiedyś pobił się z ojcem wysoko postawionej osoby w Lublinie. Ciągnęło się to za nim latami, miał bardzo dużo kłopotów. Najwięcej kłopotów sprawiła mu jednak kontuzja z Pogoni Szczecin. Lekarze źle zoperowali kolano, które przez kilka następnych sezonów ciągle dawało się we znaki. To właśnie zdecydowało o zakończeniu kariery. "Jestem zmęczony psychicznie" - mówił, kiedy rozwiązywał kontrakt z Avią.

Wojtek zadebiutował w ekstraklasie w wieku 17 lat. Nie mógł się jednak wtedy przebić do niezłego w sumie Hutnika Kraków. Działacze wypożyczyli młokosa najpierw do Stali Rzeszów, później do Wawelu Kraków. W sumie przeciętniactwo. W lutym 2000 roku podjął próbę powrotu do ekstraklasy. Miał tylko cztery mecze w lidze. Wtedy wydarzył się ten wypadek...

Sylwek zaliczył więcej występów w lidze, bo jedenaście. Wszystkie w Siarce Tarnobrzeg. Uchodził za wielka nadzieję. "Kiedyś graliśmy z wielką Legią Warszawa. Po godzinie było 2:2. Wszyscy się podjarali, a ja krzyczałem: <Panowie, nie denerwujcie Legii! Nie chcieli słuchać. Skończyło się na wyniku 2:7. To było szczególnie bolesne dla bramkarza>" - wspomina.

Przyjeżdżali po niego szefowie Śląska Wrocław, namawiali na transfer. Miał być następcą reprezentacyjnego bramkarza, Adama Matyska. Działacze Siarki postawili zaporową cenę. Sylwek się wkurzył, trochę zaszumiało w głowie. Wrósł w Tarnobrzeg. Imprezy, dyskoteki, życie się kręciło. Kiedyś pobił się z Mariuszem Kukiełką, kolegą z juniorskich reprezentacji Polski. "Wtedy się nienawidziliśmy. Raz Mariusz dał mi po zębach, więc od razu mu oddałem. Byliśmy z innych dzielnic Tarnobrzega i to były takie szczeniackie zagrywki. Dziś się kumplujemy" - mówi.

Przez wybryki Sylwka rozpadło się jego pierwsze małżeństwo. Z tego związku ma dwóch synów. Teraz po raz drugi jest mężem - żona Anna i córka Vanessa zmieniły go. "Jestem szczęśliwy. Ania pomogła mi otrząsnąć się po tym tragicznym wypadku. Wyciągnęła mnie z dołka psychicznego" - opowiada. Sylwek tułał się po niższych ligach. W Ruchu Wysokie Mazowieckie (III liga) został oskarżony wraz z innymi kolegami o sprzedawanie meczów. "Tam był taki trener, Piotr Zajączkowski, który wszystko na nas zrzucił. To frajerstwo. Byłem nawet na policji, składałem zeznania. Sprawę umorzono" - opowiada.

Piotra poznałem w kwietniu ubiegłego roku. Grał wtedy w Avii Świdnik, trzy dni później miał arcyważne derby z Motorem Lublin. To mecz, oczywiście w odpowiedniej skali, tak jak spotkania Realu Madryt z Barceloną. "Piwko?" - zaproponowałem. "No co ty, przed meczem nigdy" - odpowiedział. Zostaliśmy przy kawie, Piotrek wypalił kilka papierosów. Opowiadał o tym, jak bardzo się zmienił po założeniu rodziny.

Trzy dni później, Piotrek, rodowity lublinianin, zdobył w ostatniej minucie bramkę, dzięki której Avia wygrała 1:0. Był bohaterem. Tak wyglądały ostatnie wielkie chwile Piotra w piłce. Na piwo w końcu poszliśmy. Nawet nie jedno. Najtrudniej było dostać się do Wojtka Rajtara. Nikt ze środowiska piłkarskiego nie miał do niego numeru telefonu. Tak jakby zapadł się pod ziemię. Poszukiwania trwały dobry miesiąc. "Dlaczego ja? Czy ktoś o mnie jeszcze pamięta" - to pierwsze słowa Wojtka, kiedy poprosiłem go o spotkanie.

Ja pamiętałem. Koledzy? Raczej nie. W szpitalu, kiedy walczył o życie, nie pojawił się żaden z mistrzów. "Kiedyś dzwoniłem do Mirka Szymkowiaka i do Maćka Żurawskiego. Grali wtedy jeszcze w Krakowie. Ale jakoś nie mogliśmy się zgrać. Oni nie mieli zbyt dużo czasu, a mi było głupio tak się napraszać" - tłumaczy sławnych kolegów Rajtar.

Jego numer przekazałem Zamilskiemu. Trener zadzwonił następnego dnia. Obiecał, że odwiedzi Wojtka w Krakowie. Nie odwiedził. Sylwek to gaduła, jakich mało. Pamiętam go tylko z ligowych boisk, nigdy się nie spotkaliśmy. Trudno było zdobyć jego numer telefonu w Hiszpanii. Kiedy się udało, rozmawialiśmy przez dwie godziny. Wyszło na to, że mamy wspólnych znajomych. Sylwek wziął mój numer telefonu. Jak wróci w kwietniu do Polski, mamy się spotkać.

"Jeśli chcesz, to mogę do ciebie dzwonić z Hiszpanii. Mój poprzedni szef wciąż zalega mi z kilkoma pensjami. Gamoń zostawił telefon komórkowy i zapomniał wyłączyć. Więc rozmawiam sobie codziennie z Polską przez kilka godzin na koszt nieuczciwego bossa" - śmieje się Sylwek. "Na pewno spotkamy się całą czwórką. Nie wiem gdzie – w Warszawie, Krakowie, Lublinie czy Tarnobrzegu? Coś wybierzemy. Chłopaki muszą tylko wrócić z zagranicy" - dodaje.

:"Dlaczego wam nie wyszło w piłce?" - pytam trójkę zapomnianych piłkarzy. "Wiesz, życie... Marzenia mieliśmy inne, wyszło coś zupełnie innego" - odpowiadają.
Obecne marzenia? "Mam jedno. W lipcu w Pampelunie odbywają się encierros. Na ulicach miasta byki ganiają ochotników z całego świata. Chciałbym być wśród nich. To byłoby dopiero coś - wokół dziesiątki tysięcy widzów, a ty uciekasz przed takim rozjuszonym bykiem" - emocjonuje się Sylwek.

Nie gra w mundialu, nie bramki, ale uciekanie przed bykiem...