MARTA MIKIEL: Skąd taka eksplozja formy pod koniec sezonu?

MARIUSZ FYRSTENBERG: Chyba czekaliśmy z nią na turnieje w hali, to nasza specjalność. Poza tym świetnie gra nam się pod presją. W przyszłym roku trzeba będzie wyciągnąć z tego wnioski. Pewność siebie przed turniejem w Londynie dały nam dwa świetne mecze z braćmi Bryanami, najpierw w Szanghaju, choć ten przegraliśmy, a potem w Paryżu. Po tej wygranej, od której zależał nasz awans do Masters, już wiedzieliśmy, że jesteśmy w formie. Tego poczucia nie zburzył nawet przegrany mecz zaraz potem. Po wykonaniu zadania emocje z nas uszły, ale teraz znów walczymy o coś ważnego.

Reklama

Pokonanych przez was gładko Kanadyjczyka Nestora i Serba Zimonjicia uważaliście za najtrudniejszych rywali. Co się z nimi stało?

Nadal uważamy ich za najtrudniejszych. Zaczęli mecz świetnie, ale potem przytrafiło im się kilka błędów, Marcin zagrał kilka doskonałych piłek, trzymał doskonały poziom, ja zacząłem coraz lepiej serwować, wykorzystaliśmy wszystkie szanse, a oni zaczęli grać asekuracyjnie. Musieli gonić, ale my za dobrze serwowaliśmy. Uważam zresztą, że Nestor z Zimonjiciem jeszcze w tym turnieju pokażą swoją prawdziwą twarz. Wygrali w tym sezonie 9 turniejów, ale wiele razy też odpadali w pierwszej rundzie. Bywają nieprzewidywalni, zupełnie jak my. Ale jak już przetrwają trudny początek, grają super.

Mając za sobą taki sukces, możecie chyba mierzyć wysoko?

To jest tylko jeden mecz. Nawet dwa zwycięstwa nie muszą gwarantować półfinału. Na przykład jeśli jedna z par w grupie wszystko przegra.

Którego z pozostałych grupowych rywali bardziej się obawiacie?

Reklama

Bhupathiego z Indii i Knowlesa z Bahanów, bo z nimi jeszcze w tym roku nie wygraliśmy. Ich wolej jest groźny. Z drugą parą, Czermakiem (Czechy) i Mertinakiem (Słowacja), nie spotkaliśmy się nigdy. Oni podobnie jak Kubot z Marachem (Austria) są nowymi przybyszami w czołówce.

Długo podróżowaliście sami, a w Londynie jest z wami cały team.

Od kilku turniejów jeździ z nami Radosław Szymanik, kapitan reprezentacji Pucharu Davisa. W Londynie jest też Nick Brown, który mieszka godzinę drogi od hali. Radek jest mediatorem między nami dwoma, to on wywołuje dyskusje i pomaga wyciągnąć wnioski, kiedy mamy z Marcinem odmienne spojrzenia na jakiś problem na korcie. Poza tym ratuje nas od znużenia sobą, które pojawia się nieuchronnie po latach grania. Nick sam był kiedyś świetnym zawodnikiem i korzystamy z jego doświadczenia.

Jak wam się podoba Masters po przeprowadzce z Szanghaju?

Bardzo, po pierwsze dlatego, że nie trzeba lecieć do Azji. Impreza jest świetnie rozreklamowana. Na trybunach tłumy, i to nie tylko na singlu. Jak to na Masters pławimy się w luksusie. Uszyli dla nas eleganckie garnitury, miarę brali już w Paryżu. Ręczniki z wyhaftowanymi nazwiskami to już norma. Chociaż w Szanghaju były jeszcze poduszki. Tu klimat jest bardziej historyczny. Śniadania w hotelu jemy w dawnej bibliotece, z widokiem na Big Bena. Przejrzałem kilka książek, miały po 150 lat. Nowością jest transport graczy promem po Tamizie.

Gwiazdy przesiadły się z limuzyn na prom?

Jasne, wszyscy z niego korzystają. Przejażdżka trwa pół godziny, nie trzeba stać w korkach.