Co prawda pod grubym – nomen omen – betonem nie brakuje im niczego, ale widmo odpowiedzialności za popełnione grzechy zdaje się nieuchronne. A tych grzechów jest niemało.

Po pierwsze – pycha. Związek ze swoim prezesem i siedemnastoosobowym zarządem czuje się świetnie, bo ma na koncie 36-milionową złotówkową nadwyżkę z poprzednich lat. Więc nawet gdyby prowadzili polską piłkę w stylu cesarza Kaliguli, żaden finansowy deficyt im nie grozi, a co za tym idzie – prosty powód do odwołania. Gdyby jednak ktoś chciał podnieść rękę na Latę i jego kompanię, to jest i na to sposób. Na najbliższym walnym zgromadzeniu, 20 grudnia, zarząd PZPN chce wykreślić ze swojego statutu punkt o obligatoryjnym głosowaniu nad rocznym absolutorium dla każdego z członków zarządu. Jeśli tak się stanie, bezkarność głównych zawiadowców polskiej piłki będzie całkowita, a ich rządy niezagrożone do końca kadencji prezesa. Co za tym idzie, pomimo totalnego braku sukcesów polskiej piłki czeka ich życie lekkie, łatwe i przyjemne.

Reklama

Bo drugi ich grzech główny to zachłanność i nadswobodne korzystanie z zasobów finansowych PZPN. Michał Listkiewicz za awans do mundiali i mistrzostw Europy pobierał ze związkowej kasy 28 000 zł, Grzegorz Lato za tegoroczną katastrofę na wszystkich frontach inkasuje 50 000 zł miesięcznie. Członkowie światłego zarządu otrzymują po 2 000 zł za każde posiedzenie, bez względu na swoją aktywność, kreatywność lub cokolwiek innego. Więc jedynym kryterium tego tłustego uposażenia jest sama obecność na zebraniu. Żyć nie umierać. Nic zatem dziwnego, że koszty administracyjne w tegorocznym budżecie związku to grubo ponad 17 mln zł przy niespełna 56 mln wszystkich przychodów. Dla porównania: wszystkie koszty PZPN w działalności tzw. sportowo-szkoleniowej (z czego rozgrywki juniorskie i dofinansowanie szkolenia dzieci i młodzieży to około 3,5 mln!) w 2009 roku nie przekroczą 16 mln zł. Trudno znaleźć w Europie drugi taki związek sportowy o podobnych zasadach podziału budżetowych pieniędzy.

Trudno też znaleźć drugi przykład organizacji działającej wedle zasad tak niezrozumiałych dla opinii publicznej. Kuriozalny wybór trenera reprezentacji to ledwie przygrywka do tego, co dzieje się na zapleczu związku. Tam dominuje kolejny grzech – ignorancja. Grzegorz Lato w ciągu swojej krótkiej prezesury podpisał umowę bez precedensu w całej historii sportu. Nie pamiętam, a trochę się na tym znam, aby gdziekolwiek, ktokolwiek z kimkolwiek podpisał umowę na wszystkie prawa telewizyjne i marketingowe – w tym prawa do drużyny narodowej – na dziesięć lat. Czy tego chcemy, czy nie, PZPN zadecydował, że od 1 lipca 2010 r. do 30 czerwca 2020 r. wszystkie prawa do polskiej reprezentacji narodowej ma firma Sport Five. Wedle kontraktu S5 ma co roku wpłacać do związkowej kasy, bez żadnej progresji, 6,25 mln euro. Zatem niezależnie od tego, czy w ciągu tych dziesięciu lat stoczymy się na samo dno, czy też będziemy mistrzami świata, nie będzie to miało wpływu na dochody polskiej federacji. Jedyny zapis w umowie mówiący o ewentualnym podziale nadwyżek w przychodach S5 z PZPN zastrzega, że stanie się tak po odjęciu wszystkich kosztów pośrednika. Może być tak, że owa nadwyżka regularnie będzie równać się zeru. W przypadku tej umowy zastanawia również to, iż prezes Lato nie miał czasu lub ochoty spotkać się z przedstawicielami dwóch konkurencyjnych firm, czyli UFA i Kentaro, które były równie poważnie zainteresowane kontraktem z PZPN.

Nie było to zbyt roztropne – to kolejny grzech Laty i jego kolegów. Wolnorynkowe dopuszczenie do wyścigu trzech renomowanych firm nie wykluczało zwycięstwa świetnie zarządzanej przez Andrzeja Placzyńskiego i doskonale znającej polskie warunki rynkowe Sport Five. Wtedy jednak warunki umowy dla polskiej piłki na pewno byłyby o wiele korzystniejsze. Zwłaszcza że wejście Polski do strefy euro w trakcie trwania umowy zdaje się nieuchronne. Wtedy kwota 6,25 mln euro, choćby z automatu regulacji cen towarów i usług, ulegnie znacznej dewaluacji. Nie trzeba było być zbyt przenikliwym, żeby to przewidzieć. Tak samo jak skokowego rozwoju wartości rynku internetowego i telefonii komórkowej jako konsumenta praw sportowych. Wymaga to jednak pewnej solidności w procedurach i szacunku do świata zewnętrznego, jego elementarnej znajomości.

Kolejna umowa PZPN podpisana z firmą Nike pokazuje niechlujstwo i brak odpowiedzialności piłkarskich działaczy. Tu kolejny grzech – zaniechania. Od umowy potwierdzającej warunki kontraktu do jej faktycznego podpisania upłynęło całych osiem miesięcy. Pierwszy milion euro z Nike do PZPN miał być przelany w dniu podpisania umowy. Zatem związek w tym okresie pozbawił się bankowych odsetek od ponad 4 mln zł. Na domiar złego w tekście angielskim umowy, w dziale płatności, brakuje miliona euro w stosunku do równoległego tekstu w języku polskim. Działacze tłumaczą to tzw. błędem pisarskim, ale jestem pewien, że w Nike chętnie skorzystają z gapiostwa PZPN i wkrótce potwierdzą korzystniejsze dla siebie warunki umowy.

Zaniechanie dotyczy też stosunku PZPN do korupcji. Wobec śledztwa trwającego od 2005 r. i strasznej wymowy liczb – 310 zatrzymanych, którym postawiono zarzuty prokuratorskie, 200 dobrowolnie zeznających we Wrocławiu i kilkudziesięciu powołanych na świadków – piłkarskie władze mają do powiedzenia jedno zdanie. To zdanie – za Eugeniuszem Kolatorem – brzmi: Wydział Dyscypliny PZPN będzie karał podejrzanych dopiero po prawomocnych wyrokach sądowych. Przy typowym tempie rozpraw sądowych Polsce oznacza to, że związek będzie miał arbitrażowy problem dopiero po Euro 2012.

Reklama

I może właśnie o to chodzi. Odsunąć jak najdalej w przyszłość strategiczne problemy polskiej piłki, fetyszem Euro 2012 zasłonić co się da i jakoś to będzie. Najważniejsze, że kasa się zgadza, a dopóki wszystkie głosowania na Walnym Zgromadzeniu mają charakter jawny, nic nam nie grozi, bo kto odważy się stanąć przeciwko Don Padrone. A w tym wypadku Don Padrone to nie konkretny Tony Montana z „Człowieka z blizną”, tylko raczej anonimowy Gruppenfuehrer Wolf ze „Stawki większej niż życie”.

Dlatego sadzę, że żaden okrągły stół w sprawie naprawy polskiej piłki nożnej nic nie da. Dopóki PZPN jest zamknięty w wieży z kości słoniowej UEFA stojącej na szklanej górze FIFA, dopóki te instytucje chronią polskie piłkarskie piekło, Lato i jego zarząd nigdy nie wywieszą białej flagi. To pewne. Jeszcze mniej realne, choć bardzo pożądane, jest trzecie natarcie rządowe. Oby tym razem przemyślane i skuteczne. Innych wariantów nie ma. Niestety.