Siedzimy na trybunach stadionu Ptasie Gniazdo, gdzie kilka godzin wcześniej Tomek został mistrzem olimpijskim. "Hej, to ty zdobyłeś wczoraj złoty medal?" - pyta Majewskiego jakiś Chińczyk. "Mogę sobie zrobić z tobą zdjęcie?"

Reklama

Majewski wstaje. Przy drobnym Chińczyku naprawdę widać, jaki jest ogromny: 204 cm, 140 kg wagi. "Wkurza mnie, że w każdym polskim sklepie czuję się jak w Smyku" - przyznaje Tomek uśmiechając się do obiektywu.

Po chwili otoczony jest już grupą Chińczyków. Nie ma mowy o rozmowie. Bez przerwy ktoś podchodzi, gratuluje, po angielsku, po chińsku, ktoś klepie go po ramieniu, prosi o autograf, o zdjęcie, o pokazanie medalu. Majewski jest gwiazdą stadionu. "Chodźmy stąd, może na stadionie rozgrzewkowym pogadamy swobodnie" - mówi w końcu Tomek. Niestety jest jeszcze gorzej, bo tam znają go wszyscy i wszyscy chcą mu pogratulować. "Wiedziałem, że nie będę miał spokoju. Robert Korzeniowski uprzedzał mnie, że przez pierwsze tygodnie ma się zero prywatności".

Majewski zdobył złoty medal w pierwszym finale lekkoatletycznym rozegranym na tych igrzyskach. Zniszczył rywali, pchnął na odległość 21,51 m. Srebrny medalista, Christian Cantwell, stracił do niego 42 cm. Sensacja?

"Jaka tam sensacja? Byłem na to przygotowany, pokazuje to styl, w jakim wygrałem. Już po eliminacjach byłem pewien, że złoto jest w zasięgu. Nie mówiłem o tym głośno. Po co gadać o medalu? Trzeba mieć trochę pokory.

Wygrałem, bo wytrzymałem ciśnienie. Po dwóch kolejkach spadłem na czwarte miejsce, ale mnie to nie wzruszyło. W końcu musiałem coś trafić."

Tuż po konkursie z trybun dostał polską flagę. "Chciałem sobie bryknąć rundę honorową, ale mi nie wszyło, bo czterystumetrowcy biegali i mnie nie wpuścili na bieżnię. Trochę szkoda".

Reklama

Na podium się uśmiechał, trochę pokrzyczał z zaciśniętymi pięściami.

Żadnych łez. "Zwariowałeś? Kulomioci nie płaczą. To sport dla silnych facetów."

Nie myślał też o manifestacjach. "W takich chwilach nie myśli się w ogóle. Człowiek po prostu jest szczęśliwy. Ale kiedyś miałem w pokoju flagę Tybetu. Wtedy nie było olimpijskiej gorączki, nie było sztucznego wywoływania tematu. Dla mnie igrzyska to święto sportu. Wiem, że tutaj, w wielkim mieście, jest wszystko piękne, a na chińskiej prowincji pewnie średniowiecze, ale ja tu przyjechałem po medal."

Po konkursie Majewski dotarł do wioski olimpijskiej przed trzecią w nocy. "Męczyli mnie wszyscy dziennikarze, bo to był pierwszy medal w lekkiej. Musiałem się produkować. Ale co ja mogłem tak na gorąco powiedzieć? Wali się jakieś banały, bo nic mądrego nie przychodzi do głowy. Potem zadzwoniłem do dziewczyny i rodziców. Płakali. Matka, jak to matka, była wzruszona. Nie mogłem zasnąć, bo przespałem się w dzień. Zresztą i tak byłem za bardzo pobudzony. Ale nie było żadnego świętowania".

– Naprawdę nie napiłeś się piwa?

– Żadnego. Byłem wykończony – mówi szczerze.

Majewski lubi piwo, ale nie lubi o tym opowiadać. "Ile mogę wypić? Dużo, bo jestem dużym człowiekiem. Bardzo lubię popijać sobie browar i grać na play station w gry fantasy. Ale przez ostatni miesiąc piłem bardzo mało. Czytałem, że w Chinach jest najwięcej browarów na świecie, więc teraz może trochę nadrobię zaległości".

Co jeszcze lubi Majewski? "Dobre kino. Pulp Fiction i Trainspotting obejrzałem ponad 40 razy. Ale zawsze marzyłem o prywatnym seansie, tylko dla mnie. Niedawno się udało. Na polskim filmie <Aleja gówniarzy> w całym kinie byłem tylko ja i moja dziewczyna" -opowiada.

"Teraz kiedy zostałeś gwiazdą, będzie ciężko o taką prywatność" - mówię.

"Zdarzy się jeszcze nie raz. Filmy, na które ja chodzę nie mają zbyt wielkiej publiczności" - mówi Majewski, wielbiciel ambitnego kina. Najbardziej lubi filmy z Ameryki Południowej, ale podobają mu się też te z Azji, zwłaszcza japońskie i koreańskie. "Widać tam zupełnie inna mentalność ludzi. Na przykład taka <Trylogia Zemsty> Chan-wook Parka. Europejczycy nie wymyślają takich rzeczy" - tłumaczy Majewski. O chińskim kinie też może porozmawiać: "W tym roku widziałem taki ich film... Boże drogi, co to był za tytuł" - zamyśla się. Z okazji zwycięstwa dostał trzy dni czasu wolnego. – Może pójdę tu w Pekinie do kina. Ile można siedzieć w wiosce albo na stadionie?

Tomek mógł być wielki już cztery lata temu. Ale wtedy nie był przekonany, czy kula to jest tym, co chce w życiu robić. Czasami przeszkadzały mu kontuzje, czasami brak motywacji. "Teraz osiągnąłem wysoki poziom i wiem, że sport jest najważniejszy. Ale cały czas łapię się na tym, że sam sport to za mało. Nie rozumiem, jak można non stop o tym gadać. Lubię trenować, ale czasami po treningu, że mam dosyć wszystkiego. Ja w ogóle jestem dosyć leniwy. Stąd ta broda i długie włosy. Nie chce mi się golić".

Urodził się w Nasielsku, wychowywał się niedaleko, w malutkim Słończewie. Często pomagał rodzicom w gospodarstwie. "Jak wrócę do Polski, na pewno do nich pojadę. Oj, będzie świętowanie."

Na szczęście sport nie przeszkadzał mu w nauce. Startował nawet w olimpiadach historycznych, chociaż w liceum chodził do klasy matematyczno-fizycznej. – Po jakimś czasie nawet zacząłem coś z tego rozumieć – mówi.

Bez problemów skończył studia. Nie dostał na dziennikarstwo, poszedł więc na politologię, gdzie były wolne miejsca. Tematem jego pracy magisterskiej był happening polityczny, dokładnie pomarańczowa alternatywa. "Polityka interesowała mnie zawsze, dużo czytam na ten temat. Pewnie, że wiem, co się dzieje na Kaukazie między Rosją i Gruzją. Wolałbym, żeby starożytnym zwyczajem podczas igrzysk zawieszano działania wojenne. Ale świat dzisiaj jest inny. Kłótnie polityków mogą mnie tylko rozbawić. Chciałbym zacząć drugie studia, ale po tym medalu pewnie nie będę miał czasu".

W Pekinie miało być jak w Monachium w 1972 roku. Tomek ma 27 lat, jak Władysław Komar, kiedy zaczął zdobywać medale. "To najlepszy czas dla kulomiota" - mówił Majewski zimą, kiedy w Walencji zdobył brązowy medal halowych mistrzostw świata. Teraz jak Komar został mistrzem olimpijskim. "Ale nie porównuję się do Władka, ja naprawdę mam w sobie dużo pokory" - mówi. O Komarze mówi "Władek”, chociaż nigdy się nie spotkali.

"Jestem pewien, że kazałby mi tak do siebie mówić. Chciałem ten konkurs rozwiązać tak, jak Władek swój w '72 w Monachium. Przyp... pierwszym pchnięciem i mieć komfort przewagi. Nie wyszło. Ale i tak prowadziłem po pierwszej kolejce. I widziałem, że innym nie idzie. Nikt nie był przygotowany na szalone wyniki. To było widać już po rozgrzewce i eliminacjach. Wygrałem eliminacje prawie o pół metra, na rozgrzewce pchałem jeszcze dalej, więc pewnie dałem im do myślenia. Miałem psychologiczną przewagę, jak Władek w Monachium".

Kiedy rozmawiamy, podchodzi trener Majewskiego, Henryk Olszewski i klepie swojego zawodnika po ramieniu. "Nie wiem jak przeżyłem ten konkurs" - mówi Olszewski. "Liczyłem na medal, ale raczej brązowy. Kiedy po wszystkim zadzwoniłem do żony, popłakałem się. Gdyby nie ona, nic by z tego nie było. Wychowała mi dwóch synów, a ja ciągle jeździłem po świecie. Ale teraz mam mistrza olimpijskiego".

"Dotarło do ciebie, że osiągnąłeś szczyt?" - pytam Majewskiego.

"Bo ja wiem? Ja jestem Tomek Majewski, kulomiot. Zwykły gość. Czasem lubię się napić piwa, czasem pójść z dziewczyną do kina. Na treningi na AWF dojeżdżam metrem z drugiego końca Warszawy. Za złoto dostanę pieniądze i samochód, ale i tak będę jeździł metrem. Tak jest najszybciej, najprościej i najbezpieczniej. Miałem kiedyś wypadek, nie ja prowadziłem, ale przeleciałem w powietrzu kilku metrów. To zostaje w człowieku na dłużej."

Gdy DZIENNIK kończy rozmowę, do Majewskiego podchodzi inny wielki facet, dyskobol Piotr Małachowski, który właśnie z najlepszym wynikiem awansował do finału olimpijskiego: "Teraz wszyscy będą Majewskiego znali z gazet i z telewizji, ale to mój przyjaciel od lat. Jestem szczęśliwy, że mu się udało. Bo Długi to zajebisty gość".