Zdrowie Marka zaczęło się psuć w 1994 roku. Stopniowo, tak że trudno było mu cokolwiek zauważyć. Pojawiły się kłopoty z aparatem ruchu, kiwanie się podczas chodzenia, coraz ciężej było mu się wysłowić. Mówił wolno i niewyraźnie.

Błysk geniuszu

Reklama

Umówiliśmy się na spotkanie w jego szkole kickboxingu w Mińsku Mazowieckim. Niewielka salka w miejskim ośrodku kultury, do tego małe pomieszczenie pełniące funkcję szatni. Warunki raczej skromne, ale w takich często rodzą się wielcy mistrzowie. Marek wita mnie uściskiem dłoni, uśmiecha się. Za chwilę zaczynają się zajęcia, proponuje, żebym został i popatrzył.

Widziałem w internecie kilka scen pokazujących Marka na treningu, w czasach gdy osiągał największe sukcesy. Szybki, dynamiczny, momentami perfekcyjny. Poruszał się jak postać z gry komputerowej. Każdy jego ruch, każdy cios był doskonały. Oglądając go na żywo sparującego ze swoimi podopiecznymi, widzę mężczyznę tracącego czasem równowagę, wolniejszego niż kiedyś. Dopiero gdy uważnie przyglądam się osobom na sali, dostrzegam, że mimo ułomności spowodowanych chorobą tylko ciosy Marka, mimo że już nie tak silne, dochodzą dokładnie tam, gdzie życzy sobie zadający. Widać błysk geniuszu. Panowie walczą ze sobą 12 rund po 3 minuty, w każdej doskonaląc na polecenie trenera inne elementy. Pomiędzy rundami minutowa przerwa, jednak nie dla Piotrowskiego. On wyjaśnia chłopakowi, z którym w poprzedniej rundzie krzyżował rękawice, jakie uczeń popełnia błędy.

Reklama

"Marek to wielki mistrz, wspaniały facet. Mam ogromną satysfakcję, że ktoś taki może mnie uczyć" - mówi jeden z jego zawodników.

Nie ufać lekarzom

Koniec zajęć. Dwudziestoparolatkowie padają na ziemię, ciężko oddychając. Marek podchodzi do mnie. "Jak było? Podobało się?" - pyta uśmiechnięty.

Reklama

Wygląda, jakby w ogóle się nie zmęczył. Każe zrobić chłopakom jeszcze kilkaset brzuszków. Chwilę rozmawiamy, po czym sam kładzie się i ćwiczy. Jak na 45 lat jego kondycja fizyczna jest niesamowita. Dokładnie taka jak przed laty, gdy komentujący jego walkę z Larrym McFaddenem amerykański komentator powiedział: „On jest jak maszyna, nigdy nie widziałem, żeby był zmęczony”.

Chłopaki przebierają się i wychodzą, my zaczynamy rozmowę. Na początku ciężko było zrozumieć, co mówi, po paru minutach nie mam już żadnych problemów. Myślałem, że spotkam niedołężnego, użalającego się nad swoim losem schorowanego mężczyznę. Nic z tych rzeczy. Marek jest niesamowicie pogodny, dowcipny, błyskotliwy, momentami śmiejemy się prawie do łez. Także z jego choroby, do której ma ogromny dystans.

Lekarze nie potrafili stwierdzić jednogłośnie, co mu dolega. Choroba bokserska, Parkinson, Alzheimer. Diagnozy były różne, ale na żadną z tych chorób nie było dowodów w postaci badań. Ich wyniki zawsze były dobre.

"Coraz mniej wierzyłem w to, co mówią lekarze. Niektóre diagnozy były wręcz śmieszne. Jak mogę mieć Alzheimera, skoro wszystko doskonale pamiętam?" - pyta Marek.

Rzeczywiście, gdy się z nim rozmawia, pamięta wszystko ze szczegółami. Wszystkie swoje walki, co, gdzie, kiedy. Najdrobniejsze detale ze swojego życia. "Według mnie to nie sport jest przyczyną mojej choroby" - uważa Marek. Przestał ufać lekarzom. Teraz leczy go czas.

Cios ostateczny

Ostatnia walka odbyła się w 1996 roku. Mój menedżer, widząc, co się dzieje, nie dopuścił do kolejnej. "Czułem, że to już nie to samo, że zaczyna się ze mną dziać coś niedobrego" - mówi kickboxer.

Kiedy posypało się zdrowie, Piotrowski, żeby przeżyć, imał się różnych zajęć. Rozwoził gazety, książki telefoniczne, jeździł na taksówce w Detroit. To pozwalało jakoś związać koniec z końcem.

"Pamiętam taką sytuację, gdy wyszedłem z samochodu pomóc pasażerce zapakować bagaże do środka. Gdy zobaczyła, jak idę, zaczęła zabierać swoje torby i uciekła. Nie chciała, żeby wiózł ją ktoś taki. Podczas kursów starałem się nie odzywać, odpowiadałem pasażerom półsłówkami: yes, no, of course. Nie chciałem, żeby wystraszyli się mojej mowy" - opowiada Marek.

Zdrowie nie pozwalało mu na sport nawet w wydaniu rekreacyjnym, nie mógł oddawać się swojej pasji. Pieniędzy brakowało, zaczęły się kłopoty osobiste - rozwiódł się z żoną. W 2001 roku na urodzinach swojego syna matka chłopca powiedziała mu, że dziecko nie jest jego. Zażądał testów DNA. Okazało się, że kobieta mówiła prawdę. "Serce przestało mi wtedy na chwilę bić" - mówi Marek. "To był ostateczny cios. Jeżeli Bóg chciał mnie złamać, to wreszcie mu się udało" - dodaje.

Pasja

W lutym 2002 r. spakował się i załamany wrócił do Polski. Tu czekała rodzina, matka. Był w fatalnym stanie. Zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Postanowił się odbudować, zrobił kurs trenerski, odzyskał pogodę ducha.

"Najważniejsza jest pasja. Ona mnie motywuje do dalszego życia. Trzeba mieć coś swojego, coś, w kierunku czego można się rozwijać. Mi ogromną satysfakcję daje w tej chwili przekazywanie młodszym wiedzy i doświadczenia zdobytego między linami" - mówi Piotrowski.

Lekko mu nie jest, choroba daje o sobie znać. "Od 12 lat nie przespałem dobrze ani jednej nocy. Co chwilę się budzę, przekręcam z boku na bok, włączam muzykę. W dzień chodzę zmęczony, wyczerpany. Paradoksalnie najlepiej czuję się podczas dużego wysiłku fizycznego. Sport pomaga mi przetrwać" - dodaje.

Życie jak scenariusz

O Marku powstał w 2007 roku film dokumentalny „Wojownik” emitowany w telewizji HBO. Niezrozumiałe, czemu nie został wydany na DVD. Sukces byłby gwarantowany. "A może powstanie o panu jakiś film fabularny? W końcu taki życiorys to materiał na wielką produkcję kinową" - zagaduję.

"Miałem propozycję, ale jej nie przyjąłem. Jakoś sobie tego nie wyobrażam. Poza tym kto miałby mnie niby zagrać?" - mówi ze śmiechem.

Strasznie tęsknię za sobą z dawnych lat - zamyśla się Marek.

"To straszne uczucie, kiedy chcesz zrobić coś, co kochasz, np. iść pobiegać, a nie możesz. Chociaż teraz i tak jest już dużo lepiej, bo wszystko zaczynałem na nowo, właściwie od zera. Nauka chodzenia, normalnego mówienia. Szło bardzo opornie. Dwa kroki w przód, jeden w tył. Do ideału brakuje jeszcze dużo, ale nie zrezygnuję, bo moje motto brzmi: Wstań i walcz! To twoje życie, twój największy skarb” - kończy Piotrowski.