"Teraz w takie rzeczy bym się nie bawił, podnosząc coś bez rozgrzewki można łatwo złapać kontuzję. Nawet do leciutkich, 150-kilowych walizek, jakie dają mi czasami na pokazach, nie zabiorę się bez przygotowania. Mam przecież swoje 5 minut i muszę je wykorzystać, zamiast tracić czas na leczenie. Dlatego zmieniam się teraz często w biznesmena" - dodaje najsilniejszy człowiek w Polsce.
W rozmowie z DZIENNIKIEM Pudzianowski mówi o łzach, cierpieniu, sławie, pieniądzach, pobycie w więzieniu. O tym wszystkim, co zmieniło się ostatnio w jego życiu. A przez ostatnie cztery lata zmieniło się prawie wszystko. Samochód też. Nie jeździ już fiatem 126p, do którego z trudem się mieścił. Teraz pod jego domem w Białej Rawskiej stoją hummer i mercedes.
Luty, 2003. Duża, dość chłodna przyzakładowa hala w Białej Rawskiej. Nawet na zewnątrz słychać krzyki z środka. "Dalej, dasz radę, jeszcze jedno kółko!" - dwóch wielkich facetów zagrzewa się do jeszcze większego wysiłku. Dwóch strongmanów, Jarosław Dymek i Mariusz Pudzianowski, przerzuca ogromne opony do tirów, na specjalnych szelkach ciągnie przez kilka metrów ciężarówkę, spaceruje z ważącymi grubo ponad 200 kilogramów walizkami. "Jedna firma pozwoliła mi tu trenować, pozwoliła rozłożyć sprzęt w tej hali. Jak chcecie robić zdjęcia, to założę koszulkę w ich logo, w porządku?" - wyjaśnia krótko Pudzianowski, z którym za chwilę usiądziemy do rozmowy. W jej czasie prosi też o wrzucenie do tekstu adresu strony internetowej www.pudzian.pl. Tłumaczy, że właśnie ją rozkręca.
Lekko zdenerwuje się tylko raz, gdy padnie pytanie o doping. O jedyną sprawę, która daje argument przeciwnikom strongmanów, twierdzących, że ich rywalizacja nie jest sportem, a tylko pewnego rodzaju show, pokazem dla gawiedzi. Takim samym, jakim były przed laty jarmarczne występy łamiących podkowy osiłków. "Chcesz wiedzieć, jak to jest z dopingiem w profesjonalnym sporcie? Zacznij uprawiać zawodowy sport. U nas też robi się pewne badania. Wszyscy mamy równe szanse, nikt nie oszukuje".
"To jest ten doping, czy go nie ma?" - pytam. "Chcesz wiedzieć, jak to jest z dopingiem w profesjonalnym sporcie? Zacznij uprawiać zawodowy sport" - Pudzianowski odpowiada ciągle tym samym zdaniem. Porzucam temat. Pytam jeszcze tylko, czy rywalizacja strongmanów jest w ogóle sportem. "A szachy są sportem? Są. Bo są rywalizacją. My też rywalizujemy. I nie ma u nas lipy, nikt nie oszuka. Jak kamień waży 100 kilo to nikt nie sprawi, że dla drugiego będzie lżejszy. Publiczność może sama spróbować coś podnieść i nas łatwo sprawdzić. A z tymi podkowami kiedyś, to granda była. Nie da się takiej złamać, musiałaby być podpiłowana" - odpowiada Pudzian.
Biała Rawska, luty 2007. Już nie spotykamy się w hali treningowej, a w biurze Pudzianowskiego. Czasy się zmieniły. Bardzo zmieniły. Przez cztery lata Pudzianowski zarobił tyle, że sprzęt do treningu i odnowy biologicznej ma w domu. Ma też biuro i zespół pracujących dla niego ludzi, "Pudzian Team". Co chwila odbiera telefon i czasem załatwia coś szybko sam, czasem odsyła do siedzącej niedaleko sekretarki. Pani Krystyna dogrywa właśnie szczegóły wyjazdu na zawody do Teheranu. Kilka rozmów odbywa też po rosyjsku, bo Pudzian po powrocie z Iranu pojedzie jeszcze na krótki występ do Rygi. "Mało mam ostatnio czasu, cholernie mało" - wyjaśnia kręcąc przepraszająco głową. Nie mamy pretensji o te kilka przerw w rozmowie, trzeba docenić, że znalazł czas na spotkanie. Dzień wcześniej był przecież w Pałacu Prezydenckim ("Którym?" "Tym na Krakowskim Przedmieściu" - tylko się uśmiechnął gdy poprosiliśmy, by sprecyzował), a nas wcisnął między spotkanie z przedstawicielami jednej z sieci komórkowych i sporej firmy, którą reklamuje. "Zdecydowałem się na takie życie świadomie. Świadomie odpuściłem część treningów, by zadbać o wszystkie inne sprawy" - przerywa i odbiera pierwszy telefon. Potem będzie ich jeszcze kilka.
"Koncert? A kiedy by to było? W porządku, jakiś weekend się znajdzie... Skontaktujcie się z moim biurem, ustalcie wszystko. Przygotujemy się z kapelą i zagramy jakieś dwa, trzy kawałki, a w przerwach zrobimy mały, show, bo o to chodzi, nie? Jakieś koszulki wezmę, bo jednak wszyscy znają mnie jako strongmana, a nie piosenkarza. Zrobimy konkursy i będzie fajnie, ok? No to dzwońcie, na razie! Aha, jeszcze jedno: z jakimi mediami pracujecie robiąc koncerty? Z Jedynką i Dwójką? Nieźle. Jak się zmieścimy z terminami, jestem na tak" - Pudzianowski szybko załatwia sprawę i szybko wyjaśnia: "To śpiewanie to pomysł brata, "Pudzian Band" nieźle jednak wygląda. Tak się bawię, a brat robi to, co lubi. Ma talent muzyczny. Na czym skończyliśmy?" - kontynuuje.
Na napiętym terminarzu. Z internetowej strony Pudziana, której reklamować już nie trzeba, bo odwiedzają ją tysiące jego sympatyków (wygląd też się zmienił, pełny profesjonalizm) łatwo się dowiedzieć, gdzie już był i gdzie niebawem pojedzie. Iran, potem zaraz Nowy York i Venice Beach. Jeszcze Ryga, o Polsce nie wspominając. "Ale najbardziej lubię Afrykę, miło wspominam wyprawy w tamte rejony. Oprócz zawodów miałem czas na kilkudniowe safari, widoki były niezapomniane. Hotel przy samym wodospadzie też robił wrażenie. Te podróże to taki bonus mojej pracy" - opowiada.
Gdy słyszy pytanie, czy podczas safari zmierzył się na przykład na pokaz z bykiem, kładąc go za rogi, jak Ursus w "Quo Vadis", tylko się jednak śmieje: "Zbyt łatwo mógłbym sobie coś zrobić, za duże ryzyko. Wyrosłem już z takich efekciarskich popisów, nie jestem szpanerem. Tak jak nie zatrzymam się przy drodze i nie podniosę samochodu samotnej autostopowiczki, tak jak nie wnoszę sam mebli czy pralki do domu. Od tego są przecież konkretni ludzie! A takiej pani co złapała gumę mógłbym pomóc, ale używając lewarka. Mój ojciec kiedyś podszedł do czegoś bez rozgrzewki, wypadł mu dysk i był koniec dźwigania. A ja mam jeszcze przed sobą parę lat" - wyjaśnia Pudzianowski.
I wraca do szczegółów swojego napiętego terminarza: "Siedzę z notesem i układam to wszystko. Mam wybór, czy być wielkim zawodnikiem i za 10 lat ze skromną renciną zostać nauczycielem wf, czy zarobić na życie. Stwierdziłem, że lepiej teraz, nawet kosztem treningu, być czasami drugim, niż tak jak Agata Wróbel śmieci wybierać. To żenada.. Wstyd nie dla niej, że się tego podjęła, ale dla naszego kraju, że do tego dopuścił. Ona poświęcała się dla Polski, a teraz nie ma z czego żyć. Musiała po kilka godzin dziennie, przez przynajmniej osiem miesięcy tyrać na swój medal olimpijski a teraz nic nie dostaje. To nie w porządku. Jej los to przestroga. Teraz wszyscy mnie poklepują, ale jak nie będę numerem jeden, odwrócą się. Muszę wtedy mieć na godziwe życie. Stąd moje obecne inwestycje: sklepy, nieruchomości, sala weselna, agencja ochrony. Jest tego trochę" - opowiada.
Pudzianowski szybko wyjaśnia, dlaczego tak często w rozmowie pojawia się temat zarobków. Nie kryje też, jakie zdobywa nagrody. "Jak nie będę miał pieniędzy na odnowę, masażystów, saunę, jacuzzi i trening, to gdzie będę ćwiczył? Muszę dobrze zarabiać. Mógłbym na dziś robić lepsze wyniki, ale nie jestem dotrenowany. Mógłbym być teraz na Arnold Schwarzenegger Classic w USA, ale... tam mogłem wygrać najwyżej 30 tysięcy dolarów. Tu zarobię dwa razy tyle. Są tacy, którzy jadą ze mną teraz w internecie, piszą że się boję tych zawodów, bo są jedynymi, jakich jeszcze nie wygrałem. Mogą gadać, ich sprawa. Ja sobie wybieram 10-12 startów rocznie i wiem że je wygram, nie rozmienię na drobne. A w Arnoldzie będę jeszcze pierwszy. Przede mną przecież jeszcze przynajmniej 4-5 lat dobrego dźwigania" - przewiduje.
Podczas zawodów w USA poznał nie tylko Schwarzeneggera, ale i Sylvestra Stallone. Obecny gubernator Kalifornii jest jego zdaniem miłym człowiekiem. Przychodzi za kulisy zawodów, porozmawia ze strongmanami, posiedzi z nimi. "Szczupły jest. Kiedyś pewnie był większy. A Stallone nie jest za wysoki" - mówi Pudzian ze śmiechem. W Polsce też bywa na salonach
Plan dnia Pudzianowskiego jest standardowy. Pobudka przed siódmą i trening: bieganie ("Nie na żadnej nowoczesnej bieżni, taśmie, a w terenie. Kaptur na głowę i nie ma nic poza wysiłkiem" - mówi) plus siłownia. Potem biuro, żeby zarobić na sportowy wynik.
"Moje wydatki? Jak kogoś nie stać na odżywki - dwa tysiące miesięcznie, masażystę - kolejne dwa tysiące, saunę - 800 złotych, oraz dodatkowo opiekę lekarską to nie da rady w zawodowstwie. Razem to 6-7 tysięcy miesięcznie. Którego chłopaka z siłowni na to stać? Ja też kiedyś na to nie miałem, jeszcze cztery lata temu. Wtedy, gdy się poznaliśmy. Nawet z ubraniami wtedy znacznie większe były problemy. Spodni przecież w sklepie nie dam sobie rady kupić, moich wymiarów nie ma. Muszę szyć na miarę. Resztę ciuchów dziś mi firmy przysyłają. Łatwiej jest. A kiedyś bywało ciężko...
"Dorabiałem jako ochroniarz na dyskotekach, jako stróż nocny. Za 60 złotych dziennie na budowie pustaki nosiłem" - wspomina Pudzian. "Dziś sam sobą rządzę i sam decyduję, kiedy pracuję, kiedy trenuję. Dlatego mówię, że dziś jestem pół na pół menedżerem i strongmanem. Mam nawet wokół siebie sztab swoich zaufanych ludzi. Nawet takich, co na dwóch kierunkach, na jakich studiuję, w Wyższej Szkole Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi i na katowickim AWF ustalają mi plan. Dostaję tylko maila, gdzie jest jaki wykład, a gdzie i kiedy zaliczenie. Ktoś przygotowuje dla mnie i opracowuje materiał, żebym mógł się szybko nauczyć. Bo podczas egzaminów nie mam ulg. Tylko czasowo mi łatwiej, bo wszystko dostaję" - z uśmiechem opowiada student Pudzianowski. Na taki komfort sam sobie zapracował: "Żeby kupić mercedesa musiałem tak harować na mistrzostwach świata, że przez dwa tygodnie z łóżka wstać nie mogłem. Żeby postawić dom, musiałem dać z siebie wszystko na drugich mistrzostwach i wygrać 10 imprez Grand Prix. Tego, jak leżę na zapleczu i przebieram nogami nikt nie widzi. Ci, którzy zazdroszczą, nie czują tego bólu, nie zdają sobie sprawy, jaki to koszmar, gdy się pojawia. Widzą tylko i komentują, że pod domem stoi hummer i mercedes. Niech przyjdą kiedyś i zobaczą, ile sił i zdrowia to kosztuje. Zapraszam. Niech zobaczą, jak mając 10 minut przerwy podczas zawodów podłączam kroplówkę i biorę maskę z tlenem, żeby wstać do następnej konkurencji i z uśmiechem wyjść do ludzi" - wyznaje szczerze. Chwilę się zastanawia, poważnieje. "Ludzie nie wiedzą, ile mnie to wszystko kosztowało i kosztuje. A przecież ja jeszcze cztery lata temu pracowałem za 60 złotych dziennie!"
A jeszcze parę lat wcześniej Pudzianowski trafił do więzienia. Siedział w kilku zakładach, przenosili go. W sumie 19 miesięcy. Pamięta je dobrze, dlatego nie odmawia dziś spotkań z osadzonymi. On zresztą w ogóle rzadko odmawia. Chętnie odwiedza szkoły, prowadzi społecznie różne gale. Ostatnio spędził pół dnia z chłopcem chorym na dystrofię, zwiotczenie mięśni. Jego największym marzeniem było właśnie poznać Pudziana...
"Chłopak był szczęśliwy, to największa nagroda. A co do więzienia... Byłem skazany za pobicie z kradzieżą, bo rzekomo coś ukradłem gościowi, co ode mnie dostał. Tak to już jest, że bardziej poszkodowany w bójce oskarża drugiego. Czyli mnie, bo ja wygrywam... Dziś jednak nie dałbym się sprowokować. Na większych imprezach mam nawet dwóch chłopaków, co mnie chronią. Jak jest kłopot, to oni go rozwiązują. Ja na bójkę nie mogę sobie pozwolić...
Więzienie... To była kolejna nauka życia w wieku 22 lat. Odporności nabrałem, mam psychikę mocniejszą. Ciężko mnie teraz złamać. Czy więzienie pomogło mi w jakimś sensie w życiu? Nie powiedziałbym... Tam się nie idzie zresocjalizować, a odsiedzieć za karę. Wolałbym, by mnie tam nie było. Zresztą nie jestem czarnym charakterem. Nawet jak dostaję propozycje zagrania kogoś złego w filmie, to odmawiam. Dwa razy spróbowałem i wystarczy. Dobrego bohatera bym zagrał - kończy wspomnienia z czasów, gdy był blisko dna. Wtedy propozycji z serialu "Dziki" lub "Na Wspólnej" by nie dostał. Dziś epizody w tych filmach ma na koncie.
Droga na szczyt zaczęła się w połowie 2002 roku. W gronie strongmanów nastąpił rozłam, o Pudzianowskiego i najlepszych zawodników walczyły konkurencyjne federacje. Postawił się, był nawet zdyskwalifikowany. Ale wygrał. Nie podpisał niekorzystnych kontraktów, sam stał się swoim menedżerem i sam prowadzi federację. Jest pewien, że "nikt nie będzie żerował na Pudzianowskim". A pieniędzy do podniesienia jest sporo. Zwycięstwo w mistrzostwach świata to jakieś 60-70 tysięcy dolarów za MŚ. Za wygranie zawodów Grand Prix można zarobić ok. 10 tys. euro. W Polsce podobnie, tyle że w złotówkach, za zawody pucharowe. "Można godziwie żyć" - śmiech nie schodzi z twarzy Pudzianowskiego. Nie schodzi nawet wtedy, gdy cytuję mu opinie fachowców, że po przekroczeniu 40. roku życia nie będzie w stanie wstać z łóżka, tak będą bolały eksploatowane ponad granicę ludzkich możliwości mięśnie: "Każda praca jest ryzykiem. Górnik schodząc do kopalni, nie wie czy z niej wyjdzie. Kierowca nie wie, czy dojedzie do celu. Ja też nie wiem, jak się będę czuł, gdy przekroczę czterdziestkę. Ryzyko zawodowe. A tym, co źle mi życzą mogę łatwo odpowiedzieć: Pudzian za 10 lat będzie leżał sobie w wannie i popijał szampana. Jak nie da rady sam dojść do wanny, ktoś go zaniesie. A ci, co źle mu życzą, będą nadal wstawać na siódmą do pracy".
Na koniec naszej rozmowy, jeszcze raz podejmuję temat dopingu. Niecierpliwi się: "Daj już temu spokój. Chcesz wiedzieć, jak to jest z dopingiem w profesjonalnym sporcie? Zacznij uprawiać zawodowy sport" - mówi dokładnie to samo zdanie, co cztery lata wcześniej. Choć przecież od tamtego czasu prawie wszystko się u niego zmieniło.