Rok 1973. 59-letni Jerzy Kuszakiewicz przychodzi do lekarza i słyszy diagnozę: rozedma płuc, artretyzm, fatalny stan serca. Może tylko siedzieć w fotelu, o aktywności fizycznej nie ma mowy. Ktoś inny na jego miejscu by się załamał, do końca życia rozwiązywał krzyżówki i oglądał teleturnieje. Ale nie pan Jerzy. To właśnie wtedy zaczęła się jego wspaniała kariera. Mówi, że po wspomnianej wizycie u lekarza wpadł w depresję. "Uratował mnie Tomasz Hopfer" - powtarza kilka razy.

Reklama

Hopfer, telewizyjny dziennikarz, wymyślił i rozpropagował "Bieg po zdrowie". Polacy przekonali się wtedy, jak wielką frajdą może być bieganie. Potem młody absolwent warszawskiej AWF Grzegorz Sadowski skrzyknął grupkę kilkudziesięciu regularnie trenujących ludzi w różnym wieku. Jednym z nich był pan Jerzy. "Było nas trzydziestu, może czterdziestu. Najpierw głównie się gimnastykowaliśmy, potem zaczęliśmy więcej biegać. Po paru latach wszyscy mieliśmy jeden cel, maraton" - opowiada DZIENNIKOWI.

Pierwszy maraton Jerzy Kuszakiewicz przebiegł w Warszawie, mając 64 lata. Osiągnął bardzo dobry wynik: 3 godziny i 50 minut. Ale osiem lat później zaszokował wszystkich. Mając 72 lata, przebiegł 42 kilometry w 3 godziny i 38 minut. O takim wyniku wielu regularnie biegających trzydziestolatków może tylko pomarzyć... A co z dawnymi zaleceniami lekarza? Jerzy Kuszakiewicz tłumaczy, że bieganie jest świetne dla serca i płuc. "Serce to pompa, którą bieg zmusza do odpowiedniej pracy. A płuca to tlen, proszę pana. Szczególnie ważny dla głowy, dla mózgu" - mówi. Dieta? "Nie palę papierosów, do obiadu wypijam lampkę czerwonego wina. Lubię też gorzką czekoladę" - opowiada. Przed biegiem zaleca pić soki. W czasie zawodów napój izotoniczny, ewentualnie wodę. Ale nie za wcześnie i nie za wiele. Podczas maratonu nie powinno się sięgać po płyn przed ósmym kilometrem. "Jak biegłem kiedyś w maratonie bostońskim, młoda dziewczyna piła co chwilę bardzo dużo wody. Umarła na trasie" - wspomina.

Wie, co mówi, bo w kwestii biegania stał się prawdziwym ekspertem. Mieszkając w USA, dokonał rzeczy niebywałych. Poprawił wszystkie najlepsze wyniki w historii USA na dystansach od 5 kilometrów do maratonu w kategorii 85-89 lat. Gdy jako 84-latek przebiegł 10 km w 59:33, eksperci byli zgodni - "To jego ostatni bieg w życiu poniżej godziny. Tymczasem pan Jerzy niedługo później poprawił się o 4 minuty, osiągając 55:25". Startując na bieżni na 1500 metrów, miał olbrzymiego pecha. Nie wiedział, że istnieje oficjalny rekord świata (85-89 lat) na 1 milę - około 1600 metrów - wynoszący 8:04. Pokonał półtora kilometra w 7:20, a gdyby biegł dalej, uzyskałby na milę 7:52 - pisze DZIENNIK.

Reklama

Najgłośniej było o nim po słynnym teksańskim Capitol Race na dystansie 10 mil. Pierwsze 13 km to mozolne podbieganie i zbieganie, dopiero na ostatnich trzech robi się płasko. Pan Jerzy ukończył wyścig w 1 godzinę i 37 minut. Dla porównania: najlepszy zawodnik z niższej kategorii wiekowej (70-74 lata) był od niego gorszy o 15 minut. Wtedy właśnie zainteresowały się nim media. Znalazł się na pierwszych trzech stronach uznanego w Teksasie "Austin American Statesman". "Główna gazeta Teksasu umieszcza moje zdjęcie na pierwszej stronie zamiast pisać o polityce. A ja jeszcze wtedy obywatelstwa nie miałem" - chwali się pan Jerzy. "86-latek, który wciąż nie widzi końca swojej wspaniałej drogi" - tak o nim wtedy pisali.

Na zakończenie pobytu w Stanach pan Jerzy uzyskał kolejny niezwykły wynik. Mając 90 lat, przebiegł 1 milę w 8:52. Był to czas lepszy od rekordu świata aż o 4 minuty. Niestety, wynik nie został oficjalnie uznany, ponieważ zawody nie odbywały się na bieżni, lecz na dróżce wypoczynkowej. Ze swadą opowiada nie tylko o bieganiu. Chodził do gimnazjum imienia Mikołaja Reja z Jeremim Przyborą i Eugeniuszem Lokajskim. W okresie międzywojennym warszawskie szkoły nie pozwalały uczniom zrzeszać się w klubach sportowych. Uważano, że kluby w nieodpowiedni sposób wychowują młodzież. "Kiedyś jeden z nauczycieli znalazł się przypadkiem na meczu Polonii, gdzie pod pseudonimem grał któryś z uczniów. Chłopak od razu wyleciał ze szkoły" - opowiada Kuszakiewicz. Przy klubie Warszawianka udało się jednak za zgodą władz utworzyć Młodzieżową Szkołę Biegaczy, którą opiekował się sam Janusz Kusociński. To właśnie tam pan Jerzy zdobywał pierwsze sportowe szlify. Z tamtego okresu pochodzą jego pierwsze budzące respekt wyniki: 2:06 na 800 metrów i 4:24 na 1500 metrów. Gdy dziś pytam go o największy sportowy wzór, odpowiada bez wahania - "Janusz Kusociński. Ależ to był człowiek".

Potem przyszła wojna i nie sposób było trenować. Po wyzwoleniu pan Jerzy kontynuował naukę. Choć chodził do klasy humanistycznej, dostał się jako pierwszy na liście na Politechnikę Warszawską. Został cenionym inżynierem budowlanym, ma swój udział w powstaniu Domu Słowa Polskiego. Otrzymał Złoty i Srebrny Krzyż Zasługi. Od paru lat mieszka w podwarszawskiej Zielonce. W wieku 93 lat trzy razy w tygodniu pokonuje 6 kilometrów w 48 minut. Narzeka na warunki. "Wszędzie kamienie, korzenie, nie ma żadnej bieżni. Poza tym ta zima, proszę pana. W Teksasie to trzy dni mrozu są w ciągu roku i tyle" - mówi. Po chwili jednak się poprawia -"Nie jest tak źle. Mamy w Polsce dużo maratonów i innych podobnych imprez, ale trudno mówić o masowym bieganiu. Dobrze, że ludzie już nie pukają się w głowę na widok biegacza. Machają, uśmiechają się, a starego dziadka pytają czasami o wiek". Ale gdzieś w głębi duszy chyba tęskni za USA, gdzie, jak twierdzi, w zawodach startuje się rodzinami, a średnia liczba uczestników skromnej imprezy to około 5 tysięcy osób. Na koniec prosi, by przywieść mu kalendarz imprez biegowych w 2008 roku. Pewnie niedługo znowu gdzieś wystartuje i pobije jakiś rekord - pisze DZIENNIK.