Na razie, bo już latem powinien podpisać nowy kontrakt gwarantujący mu sumę kilkukrotnie wyższą. O korzeniach nie zapomniał: na szafce w amerykańskiej szatni powiesił tabliczkę "Polish Proud".
Urodził się 25 lat temu na okrytych złą sławą łódzkich Bałutach. Na pozór miał stamtąd bliżej do kryminału niż do chwały. Miał "swój sklep", pod którym często do późnego wieczora rozmawiał z kolegami. Do dzisiaj utrzymuje z wieloma kontakt, hasło "stara bałucka gwardia" brzmi dla niego jak zaklęcie i określa godnych zaufania znajomych z czasów, kiedy był jeszcze nastolatkiem. Ale problemów z prawem czy alkoholem udało mu się uniknąć. Wiedział, że picie może mu przeszkodzić w zrobieniu kariery, w dążeniu do tego, aby dorównać ojcu. A droga do tego była zawsze daleka - Janusz Gortat to dwukrotny brązowy medalista olimpijski w boksie. Żeby pamiętać, dokąd zmierza, Marcin wytatuował sobie na lewej piersi portret ojca w rękawicach i daty jego triumfów: "Monachium 1972, Montreal 1976". O ten tatuaż rodzice zgodnie mają do niego pretensje. - Wstąpił do mnie do Warszawy i pokazał mi, co ma na klacie, przed wylotem do USA. Nie wiem, czy to miało sens. Dla mnie to miła historia, ale niezbyt potrzebna. Powiedziałem Marcinowi tylko: ty masz być kozakiem na boisku pod względem umiejętności koszykarskich, a nie za sprawą tatuaży. I pamiętaj, jak jedziesz do Stanów, to masz być trzy razy takim kozakiem jak tamci miejscowi - wspomina Janusz Gortat.
Słowo "kozak" należy do jego ulubionych. Przejął je od ojca i dobrze wie, co oznacza: mężczyznę dążącego do realizacji celów, niedającego się obijać. A przynajmniej nie bezkarnie. Te wartości zaszczepiła mu też matka Alicja (dwukrotna mistrzyni Polski w siatkówce, była reprezentantka kraju). "Gdy dzwoni ze Stanów przed meczem, daję mu błogosławieństwo. Żeby dobrze zagrał i żeby uniknął kontuzji. A na koniec zawsze mu powtarzam: synku, walcz twardo, bij się pod koszem. Bo patrząc na jego mecze w NBA, mam wrażenie, że brakuje mu tej agresji" - opowiada Alicja Gortat, gdy odwiedzamy ją w mieszkaniu na Bałutach. Tym samym schludnym, trzypokojowym, w którym dorastał i mieszkał Marcin do momentu, w którym niemal z dnia na dzień, mając 19 lat, zdecydował się przyjąć ofertę RheinEnergie Koeln i po zaledwie roku koszykarskich treningów przenieść się samotnie do Niemiec. Od tego czasu, jak sam mówi, nie ma nawet świąt. Bo rodzina jest za daleko, a on musi trenować.
"To był najważniejszy moment w jego karierze" - nie ma wątpliwości jego pierwszy trener z Łódzkiego Klubu Sportowego Konrad Skupień. "Jako człowiek młody, szumny, na dodatek z Bałut rozwijał się w - nazwijmy to - środowisku trudnym. Ale on był i jest doskonałym człowiekiem. Z domu wyniósł wartości inne, niż mogła mu zaoferować szkoła samochodowa. I na tych wartościach zbudował swoją karierę. Miał też szczęście, że trafił do Niemiec. U nas nie miałby nawet bazy treningowej, kłopoty sprzętowe byłyby codziennością."
Niemcy szybko zorientowali się, że mają do czynienia z talentem, tyle że długo niedostrzeganym. Bo przecież do 18 roku życia młody Marcin upierał się, że chce grać w piłkę i stać na bramce, a nie rzucać do kosza. Po jego pierwszym i jedynym treningu w Zgierzu ówczesny prezes drugoligowego klubiku rzucił do trenera: "Zabierz pan to drewno. Przecież on pojęcia nie ma."
"Tak było" - przyznaje Skupień. "Ale my w ŁKS wiedzieliśmy, jakie Marcin ma możliwości motoryczne, jak niesamowicie się rusza, jak szybko biega. Cóż, z odległości większej niż dwa metry nie było na początku szans, żeby w ogóle trafił w obręcz kosza, o zdobyciu punktów nie wspominając, ale za to był w stanie włożyć piłkę od góry. I szybko się uczył. Pracował niesamowicie, odkąd tylko pokochał koszykówkę."
"Szkoda tylko, że tak długo nie dał się przekonać do tego sportu. Gdyby trenował nie od 18, a od 12 roku życia, teraz byłby wielki" - mówi DZIENNIKOWI Alicja Gortat, która od początku była przekonana, że wie, jakie jest przeznaczenie syna. Gdy trenował piłkę nożną, nawet nie zbierała prasowych wycinków. Gdy tylko zaczął uprawiać koszykówkę, założyła dwa albumy, w których z dnia na dzień przybywa nowych pozycji.
Sam Marcin decyzję podjął dopiero, gdy miał kłopoty w szkole. Samochodówka to był dla niego zły wybór, do dziś mówi, że umie tylko wlać benzynę do baku. Miał problemy z promocją do następnej klasy, co wykorzystał nauczyciel WF-u, trener ŁKS Zdzisław Proszczyński. Układ z chłopcem był prosty: zapewnię ci pomoc w nauce i w szkole, ale ty zmienisz dyscyplinę. Gortat wygrał na tej propozycji w sposób bezdyskusyjny. A gdy tylko zrozumiał, że koszykówka to sport wprost stworzony dla niego, udzielił wywiadu "Przeglądowi Sportowemu": "Za trzy lata będę w drafcie do NBA" - stwierdził 19-letni junior, który korzystał głównie ze swojego wzrostu. Był wrzesień 2003 r., a eksperci łapali się za głowę: co też ten chłopak sobie wymyślił? Przecież draft to rodzaj naboru do NBA, na który zaprasza się najlepszych koszykarzy spoza ligi, z całego świata. A on dopiero zaczynał, jeszcze nawet dobrze nie odbijał piłki o parkiet!
Wygrał dzięki ambicji. Wszyscy mówią, że jest człowiekiem, który nienawidzi przegrywać. "Kiedy mnie ktoś skrytykuje, chciałbym od razu wyjść na trening. Żeby się zmęczyć, paść ze zmęczenia i zapomnieć, bo rozpamiętywanie błędów to moja największa wada. Jeden gość rzucił kiedyś przeciw mnie 18 punktów w 12 minut, a ja zaliczyłem pięć fauli. Było mi wstyd. Trener dał wszystkim dzień wolny, a ja błagałem o halę do indywidualnych zajęć. Zabronili mi w klubie. Siłownia w domu nie pomagała, ten mecz z 15 razy oglądałem. Wiedziałem, że tamten facet jest za słaby, żeby mnie tak ogrywać. I pół roku później, w meczu rewanżowym, to ja go zniszczyłem" - wspomina Gortat w rozmowie z DZIENNIKIEM jedną z historii z czasów gry w Kolonii.
Po trzech sezonach w Kolonii zdobył z RheinEnergie mistrzostwo Niemiec. I w 2005 r. trafił do draftu do NBA. Wybrali go przedstawiciele Phoenix Suns. W barwach "Słońc" nie zagrał ani razu, bo momentalnie oddano prawo jego pozyskania Orlando Magic. Na debiut w barwach dawnego zespołu Shaquille’a O’Neala musiał czekać do 1 marca 2008 r. Stał się trzecim w historii Polakiem w NBA, ale pierwszym mającym szansę coś w tej lidze osiągnąć. Cezary Trybański do zawodowców nie dorósł - zarobił 3 mln dol., ale nic nie pokazał. Maciej Lampe miał ogromny talent, ale jego skalę porównać można było tylko z jego lenistwem. Dla Gortata kontrakt i debiut były tylko kolejnymi krokami ku temu, żeby stać się najlepszym polskim koszykarzem w historii.
W Stanach doceniono jego tytaniczną pracę. Do siłowni przychodzi pierwszy, wychodzi ostatni. Jakby chciał jak najszybciej nadrobić stracone na piłkarskim boisku lata, jak najszybciej dogonić najlepszych. W Orlando trenerem przygotowania fizycznego jest Joe Rogowski. Amerykanin polskiego pochodzenia wręcz uwielbia Marcina. To on dał mu kartkę z napisem "Polish Proud", by przyczepił ją sobie na szafce w szatni.
- Debiut Marcina zbiegł się z moją wizytą w USA. Byłam też na meczu, podczas którego rzucił pierwsze punkty. Potem mieliśmy uroczystą kolację. Jak zwykle zjadł dużo. Przez cały mój pobyt gotowałam po trzy, cztery obiady dziennie. Przytył 4 kilo i był szczęśliwy. Bo brakowało mu masy, by przepchnąć się pod koszem - mówi pani Alicja.
Teraz, występując w Orlando Magic, na treningach walczy z ikoną ligi, jedną z największych gwiazd NBA Dwightem Howardem. Podczas meczów jest zmiennikiem Amerykanina o przydomku "Superman", ale w czasie zajęć nawet nie chciałby mieć innego rywala. "Im więcej razy mnie pokona, tym więcej się nauczę" - podsumowuje Gortat.
Podczas jednych zajęć rozciął nawet poważnie twarz Howardowi, a podczas jednego z indywidualnych treningów wybił zęba pracującemu z nim indywidualnie Patrickowi Ewingowi, legendarnemu środkowemu New York Knicks. "Jak mam być kozakiem, to nie mogę nigdy odpuszczać" - mówi chłopak, który jeszcze 6 lat temu na trening jeździł wraz z kolegą... maluchem bez przedniego siedzenia, do ostatnich minut przed meczem nie wiedział, czy ŁKS zdoła zdobyć dla niego odpowiedniej wielkości buty, i zarabiał 200 zł miesięcznie. Teraz kupił sobie bmw M5 - na zamkniętym osiedlu w Orlando, na którym mieszka, nie wypada jeździć gorszym. Poza tym ma prawo do jakichś kaprysów i hobby (prócz regularnego chodzenia na strzelnicę sportową, by "poczuć w ręku odrzut magnum").
"Ułożył tam sobie życie. Byłam i widziałam, że jest szczęśliwy. Ale cieszę się, że ma zamiar po zakończeniu kariery wrócić do Polski" - mówi Alicja Gortat, która najwięcej kłopotów z synem miała, gdy... przyszło go urodzić. Ważył 5300 g, mierzył 63 cm.