W piątek Clippers ponieśli porażkę w Detroit 97:108. Jednak tak słabego ich występu w niedzielę w Indianapolis mało kto się spodziewał. Drużyna dysponująca jednym z najsilniejszych ataków w lidze zdobyła tylko 70 punktów, najmniej od... 2003 roku.
"Straciliśmy za dużo piłek, pozwoliliśmy na to, by przeciwnik nabrał pewności siebie, nie przeciwstawiliśmy mu żadnego oporu" - narzekał po spotkaniu trener Doc Rivers.
Jego podopieczni zanotowali 20 strat, w tym 12 już w pierwszej kwarcie. Bardzo słabo prezentowali się pod względem rzutowym, mając zaledwie 31,4 proc. skuteczności (16,7 proc. w rzutach za trzy punkty). Gospodarze, grający bez kontuzjowanego lidera Paula George'a, mogli liczyć na Glenna Robinsona i Mylesa Turnera - obaj zdobyli po 17 punktów. Najwięcej dla Clippers uzyskali Blake Griffin - 16 i Chris Paul - 13.
Mimo niepowodzenia Clippers zajmują trzecie miejsce na Zachodzie, z bilansem 14 zwycięstw i czterech porażek. Lepszy dorobek mają tylko Golden State Warriors (15-2) i San Antonio Spurs (14-3).
Na Wschodzie prowadzą aktualni mistrzowie NBA - Cavaliers (13-2). W meczu ze słabą ekipą z Filandelfii "Kawalerzyści" przez długi czas grali niefrasobliwie, a objęli prowadzenie dopiero na dziewięć minut przed końcową syreną. LeBron James, Kyrie Irving oraz Kevin Love zdobyli dla gości 80 ze 112 punktów.
James zanotował triple-double (26 punktów, 13 asyst, 10 zbiórek), ale to Irving miał największy wkład w zwycięstwo, osiągając 39 punktów, w tym aż 19 w ostatniej kwarcie. Urodzony w Australii koszykarz miał w kluczowych momentach meczu bardzo pewną rękę.
"Jeśli w drużynie są wielcy zawodnicy, to każdy z nas może udźwignąć ciężar meczu. Dziś wieczorem piłki trafiały do mnie" - skomentował Irving.