MARTA MIKIEL: Halowe mistrzostwa świata w Dausze, które odbywają się w najbliższy weekend, miały być dla pana najważniejszym startem sezonu ze względu na rywalizację z Amerykanami. Ale jadąc tam, chyba nie jest pan w życiowej formie?
TOMASZ MAJEWSKI: Miały być najważniejsze i nadal są. Fakt, że moje starty halowe w tym roku są średnie, żeby nie powiedzieć słabe. Ale forma nie jest aż taka zła, choć może na razie nie widać tego po wynikach.

Reklama

Jak to się stało, że nie udało się panu przygotować do tak ważnej imprezy?
Po pierwsze to ja zawsze na hali miałem słabsze wyniki. Do tych zawodów trenuje się krócej. W tym roku dodatkowo nie wszystko poszło po mojej myśli. Złapałem kontuzję i to w najgorszym możliwym momencie - w połowie zgrupowania w południowej Afryce, kiedy trzeba było wykonywać największą pracę. Wszystko się pokomplikowało, ale nie zmarnowałem całkowicie tego zgrupowania. Wcale nie zacząłem sezonu źle - pchnąłem 20,55 m w Duesseldorfie i 20,86 na mityngu Pedro’s Cup w Bydgoszczy. Potem przyszły dwa słabsze starty - ostatnio 19,99 na mistrzostwach Polski.

A kontuzja już panu nie dokucza?
To nie było nic poważnego. Po prostu strzeliło mi w krzyżu, naciągnięcia pleców zdarzają się miotaczom notorycznie. Tylko u mnie było tak nieszczęśliwie, że dwa razy w ciągu tygodnia.

W efekcie pierwszy raz od 2,5 roku zakończył pan zawody poza podium.
No tak, skończyła mi się passa, ostatni raz byłem poza podium w sace na mistrzostwach świata w 2007 roku. Ale każda passa musi się kiedyś skończyć, mam to za sobą. Jasne, że byłem zły, bo zdarzyło się to przed własną publicznością, w Bydgoszczy. Zresztą niewiele mi zabrakło, od trzeciego miejsca dzieliły mnie ledwie 4 centymetry, żadna odległość. Byłbym jeszcze bardziej wściekły, gdybym przegrał w słabym konkursie, ale walczyłem z czołówką światową.

A może po dwóch wymarzonych sezonach, z mistrzostwem olimpijskim w Pekinie i srebrem mistrzostw świata w Berlinie zaczynają się dla pana gorsze czasy?
Na razie nie wygląda to za ciekawie. Ale coś takiego będzie można napisać dopiero, jak nie wyjdą mi halowe mistrzostwa świata. Miałem szczęście, bo przez trzy ostatnie lata byłem zupełnie zdrowy. Zresztą teraz już też wszystko w porządku, tylko technicznie jestem niepoukładany. Ale dochodzę do siebie, forma jest całkiem niedaleko, trzeba ją tylko znaleźć. Mam nadzieję, że jestem od tego o krok. Miałem już w Polsce całkiem udane treningi, na których wszystko robiłem poprawnie. A jeśli będę pchał poprawnie, będę pchał daleko.

czytaj dalej



Reklama

A jak poszły pierwsze treningi w Dausze?
Bardzo dobrze, pogoda tu jest ładna.

Aż szkoda wchodzić do hali.
Hala też jest super. W Polsce takiej nie ma i chyba długo nie będzie. Na razie nie można do niej wchodzić, bo trwają przygotowania, ale jest bardzo miły stadion rozgrzewkowy. Cały kompleks robi wrażenie, przypomina trochę obiekty olimpijskie z Pekinu. Szejkowie z Kataru mają pieniądze na sport - nawet na halowe mistrzostwa, chociaż słońce świeci.

Może pan w Dausze zagrozić Amerykanom? Mistrz świata Christian Cantwell pchnął już w tym sezonie halowym tyle, ile wynosi pana rekord na otwartym stadionie - 21,95.
Ale to udało mu się raz, potem miał wynik prawie o metr słabszy. Nie zakładam, że on będzie tu w Dausze w słabszej formie, nie zakładam też, że ja będę walczył o złoto. Raczej nie. Ale zamierzam się liczyć w walce o medale. W Dausze nie będzie byłego mistrza świata Reese’ego Hoffy, bo przegrał w krajowych kwalifikacjach m.in. z Ryanem Whitingiem. To niespodzianka - 23-latek, który kończy college i jeszcze nigdy nie był na wielkich zawodach, ale miał solidne wyniki już dwa lata temu - 21,70. Niestety okazało się, że Whitening jako sportowiec akademicki nie mógł wziąć udziału w seniorskich zawodach i pobierać za to wynagrodzenia - to w Stanach bardzo przestrzegane. Zamiast niego przyjechał Cory Martins, który był w USA trzeci, a z Hoffą wygrał ledwie o dwa centymetry. Pech, ale przecież wszystko odbyło się w równej walce. Martin ze wszystkich ma tu najsłabszą życiówkę, on w ogóle lepiej rzuca młotem, niż pcha kulą. Chyba nie będzie tu najgroźniejszy.

A inni rywale?
Nie powiem, że wygram z Andriejem Michniewiczem, bo Białorusin pchał już w tym roku metr dalej niż ja. Wszystko zobaczymy na miejscu. Wielkiego sportowca poznaje się po tym, jak wystartuje na tych jednych najważniejszych zawodach, a nie w serii mniej ważnych przed nimi. Ralf Bartels cały sezon miał równiutki, on jest pewniakiem, ale forma całej reszty to jednak zagadka. Nie jechałbym do Dauhy, gdybym zakładał porażkę. Zresztą, który sportowiec bierze pod uwagę, że mu się nie uda? A jeśli nawet przegram, nie będę dramatyzował. Miewałem już słabe mistrzostwa w przeszłości i przetrwałem to jakoś. Po prostu zajmę się przygotowaniami do lata.