„Po pobiciu rekordu świata w Toruniu 8 lutego, do jego poprawienia w Glasgow 15 lutego, przez tydzień przeszedłem aż cztery takie kontrole. Dwie z nich były proceduralne, ponieważ takie odbywają się po każdym rekordzie świata, ale dwie dodatkowe w okresie kilku dni to już przesada” - powiedział tyczkarz szwedzkiemu dziennikowi „Aftonbladet”.

Reklama

Wyjaśnił, że z tego też powodu kolejna próba bicia rekordu podczas mityngu we francuskim Lievin mogła być nieudana, ponieważ był zestresowany kontrolami. Kolejna odbędzie się w niedzielę w Clermont Ferrand.

„Zdaję sobie sprawę z tego, że teraz jestem na celowniku, lecz mogą mnie testować ile tylko chcą" - powiedział.

Jego ojciec Greg Duplantis obawia się, że liczba kontroli nasili się w okresie przed olimpiadą w Tokio, lecz się ich nie obawia. Zaniepokojony jest jednak - jak powiedział - „dziurawym” systemem informowania o miejscu pobytu i działaniem kontrolerów, które nie zawsze jest idealne.

„Kontrolerzy nie zawsze działają profesjonalnie i moim zdaniem często wykazują złą wolę” - powiedział.

Wyjaśnił, że jego syn otrzymał już dwa ostrzeżenia za to, że nie było go tam, gdzie oczekiwali kontrolerzy, lecz w obu przypadkach został uniewinniony.

„Kiedy mieszkał w akademiku w Baton Rouge kontrolerzy przyszli nocą, lecz nie mogli wejść do jego pokoju, ponieważ recepcja budynku była zamknięta. Poczekali chwilę i odeszli wpisując, że był nieobecny w zadeklarowanym miejscu. Armand spał w swoim pokoju i mogli po prostu zadzwonić. W drugim przypadku nocował u babci w Uppsali, ale wyszedł na kilka godzin do koleżanki... ulicę obok. Nie chcieli adresu tej dziewczyny, ani nie chcieli zadzwonić do Armanda, a byłby przecież na miejscu w dwie minuty” - powiedział Greg Duplantis.

Uważa też, że system można i należy poprawić. "Uważam, że najprostszy byłby nadajnik GPS, który sportowcy na pewnym poziomie powinni nosić ze sobą cały czas. W ten sposób nie byłoby żadnych wątpliwości ani nieporozumień dotyczących miejsca ich pobytu” - podkreślił.