Nie dość, że utarliście nosa faworyzowanej Legii, to jeszcze daliście warszawianom lekcję brazylijskiej techniki.
Bruno Coutinho: Zagraliśmy supermecz. Cały tydzień przygotowywaliśmy się do niego fizycznie i psychicznie. Każdą akcję rozgrywaliśmy w głowie, mieliśmy rozpracowanych wszystkich piłkarzy Legii. Czy daliśmy popis techniki? Zapraszam na trening, zobaczycie, co Franek wyprawia z piłką.

Reklama

Po trzech tegorocznych kolejkach nikt już nie ma wątpliwości, że Bruno jest objawieniem ligi. Niewiele jednak osób wie, że latem, mając ważny kontrakt z Jagiellonią, bez słowa zniknął pan na pół roku!
Rok temu, kiedy trafiłem do Białegostoku, wszyscy oczekiwali, że skoro kupili Brazylijczyka, to teraz będą seryjnie wygrywać. A drużyna po jednym zwycięstwie do końca sezonu już tylko przegrywała. Nie byłem temu winien. To, że się urodziłem w Porto Alegre i grałem w tej samej drużynie co Ronaldinho, nie oznacza, że zbawię każdy zespół. Nie jestem magikiem! Spakowałem walizki i wyjechałem, bo nie widziałem dla siebie miejsca w tamtej Jagiellonii.

Gdzie pan był, gdy pana nie było?
W czerwcu wróciłem do Brazylii na trzytygodniowy urlop. Później wpadłem do Italii, żeby złożyć dokumenty potrzebne do wyrobienia włoskiego obywatelstwa. Pojawiły się oferty z Arabii Saudyjskiej, Cypru, Algierii i Tunezji. Wybrałem tę ostatnią. W Stade Tunisien spędziłem tydzień i podziękowałem. Dawali dużo pieniędzy, trenerem był Brazylijczyk, ale nie skorzystałem. Wróciłem do Brazylii i zacząłem się zamartwiać. Z depresji wyciągnął mnie William Tomas, prywatny trener Lucasa, pomocnika Liverpoolu. Zadzwonił i zaproponował, bym przyjechał na Wyspy, gdzie przygotuje mnie do rundy wiosennej. Już wtedy byłem pewien, że wrócę do Białegostoku.

Patrząc na pana formę, widać, że nie marnował pan w Anglii czasu.
Jasne. Pięćdziesiąt dni harówki z jednym z najlepszych specjalistów na świecie. Miałem szczęście, że trafiłem do niego i do Andersona. Pomocnik Manchesteru United, jak tylko się dowiedział, że wybieram się na Wyspy, zadzwonił i zaproponował, żebym nie wydawał ostatnich pieniędzy na hotel i zatrzymał się w jego mieszkaniu. Z Andersonem znamy się z czasów gry w juniorach Gremio Porto Alegre i do dziś jesteśmy świetnymi kumplami. Nie mogłem mu odmówić, nawet jeśli codziennie musiałem pokonywać pięćdziesiąt kilometrów, żeby dostać się Liverpoolu.

No i pewnego grudniowego popołudnia pojawił się pan w Białymstoku i obwieścił powrót.
Przepraszam piłkarzy, trenerów, prezesa. Zabrakło szacunku i dojrzałości z mojej strony. Jest mi wstyd, że tak długo się nie odzywałem. I nie chodzi tu nawet o pieniądze, których mi nie wypłacono, bo nie zasłużyłem na nie. Stwierdziłem, że nie ma sensu, żebym wracał w środku rundy, kiedy drużyna jest w pełni sezonu. Popełniłem błąd. Dobrze, że mój menedżer jakoś załagodził sytuację, i teraz mogę się skupić tylko na piłce.

W Polsce już kilku Brazylijczyków zrobiło furorę. Roger Guerreiro tak nam przypadł do gustu, że dostał w nagrodę polski paszport i możliwość występu na mistrzostwach Europy. Pójdzie pan w jego ślady?
Bądźmy poważni, przecież jeszcze kilka miesięcy temu byłem turystą, a nie piłkarzem. Roger to modelowy przykład dla każdego Brazylijczyka, który chce się przebić w Europie. W Sao Paulo był rasowym lewym obrońcą, a tu w Polsce w kilka lat udało mu się przekwalifikować na środkowego pomocnika i jeszcze na stałe zadomowić w reprezentacji. Chylę przed nim czoła. Wielki piłkarz i człowiek.

Podobnie myśli pan o Ronaldinho?
Kiedy występowałem w drużynach młodzieżowych Gremio, Ronaldinho już czarował w pierwszym zespole. Pamiętam, że z kolegami chodziliśmy na treningi, żeby go podziwiać. Szkoda, że miasto i klub tak go potraktowały, kiedy zdecydował się na transfer do PSG. Chciał się rozwijać, a mieszkańcy Porto Alegre uznali go za zdrajcę. Do dziś tak uważają.

Porto Alegre to półtoramilionowa metropolia. Ciężko porównać ją z szarym i dosyć nudnym Białymstokiem.
Ja świetnie się tu czuję. Jest spokojnie, na ulicy nie ma zgiełku. Życie trwa 12 godzin, a nie 24 jak w Brazylii. Można skupić się na futbolu. Poza tym mamy kapitalnych kibiców, a w klubie razem ze mną jest pięciu piłkarzy mówiących po brazylijsku i hiszpańsku. Żyć nie umierać.