Skąd się bierze taka dominacja Premiership nad kontynentalną częścią Europy? "Pierwsza rzecz, która przychodzi na myśl, to oczywiście pieniądze" - mówi szef działu piłkarskiego w londyńskim „Timesie” Patrick Barclay. "To na pewno spłycenie problemu, ale nie ma co ukrywać, że kluby angielskie mają przewagę finansową nad pozostałymi. Wynika to po części z siły funta szterlinga. Przez wiele lat funt był niezwykle silną walutą, oczywiście zanim nastał kryzys finansowy. Poza tym podatki w Anglii także mamy niższe niż reszta Europy. To przyciąga wielu bardzo bogatych ludzi na Wyspy, którzy tutaj chcą żyć i inwestować. Także w futbol. Mamy więc zdecydowanie najbogatszych właścicieli, którzy wydają fortuny na kluby. Bardzo dużo naszej piłce dało też sprowadzenie zagranicznych trenerów, którzy całkowicie ją odmienili".

Reklama

Jeszcze do niedawna obowiązywał stereotyp angielskiej drużyny grającej kick and rush (kopnij i biegnij), czyli długimi podaniami, z pominięciem linii pomocy. Piłka lądowała na głowie najwyższego i najlepiej zbudowanego chłopaka, którego udało się znaleźć w okolicy, czyli środkowego napastnika, a ten rozpychając się łokciami, walczył z równie wielkimi stoperami przeciwnika. A po meczu wszyscy szli zgodnie na piwo i fish and chips.

Były zawodnik Chelsea i reprezentacji Irlandii Tony Cascarino za symbol przemian w angielskiej piłce uważa Arsene’a Wengera, który wprowadził nie tylko zupełnie inny styl gry, ale także zmienił piłkarzom dietę i pozaboiskowe nawyki.

"Zgadzam się z Tonym" - mówi Barclay. "Wenger na pewno niesamowicie dużo zmienił w wyspiarskim futbolu. Później pojawili się kolejni. Wielką pracę w Liverpoolu wykonał Gerrard Houllier, który całkowicie zrestrukturyzował klub. Nie można jednak nie docenić roli piłkarzy spoza Wysp. Jednym z pierwszych był Eric Cantona, który żył w kulcie pracy. Nic dla niego nie miało równie wielkiego znaczenia jak praca nad sobą. U jego boku dorosło całe pokolenie młodych Anglików, jak chociażby David Beckham, który także jest przykładem, że powtarzanie do znudzenia pewnych rzeczy, ciężka praca nad sobą przynoszą efekty. Dennis Bergkamp czy Gianfranco Zola to kolejni, którzy wiele zrobili dla angielskiej piłki. Oni mieli zagorzałych fanów nie tylko na trybunach, ale także w szatniach swoich zespołów".

Dziś styl angielski jest więc mieszanką kontynentalnych wpływów i starego, dobrego niesamowitego tempa oraz zaangażowania. W dalszym ciągu na trybunach angielskich stadionów większymi brawami przyjmowany jest ostry wślizg czy uratowanie piłki zmierzającej na aut po kilkunastometrowej pogoni za nią niż nawet najpiękniejsze sztuczki techniczne.

"Przede wszystkim zagraniczni trenerzy wpoili w naszą kulturę kult posiadania piłki. Uważna gra w obronie i brak strat, budowanie akcji podaniami. A że umiemy to robić w szybkim tempie, to jesteśmy lepsi od konkurencji" - uważa Barclay. "Włosi po prostu nienawidzą naszej żywiołowej gry, większość hiszpańskich drużyn także".

W Anglii duma rozpiera niemal wszystkich. Znajdują się jednak także tacy, którzy widzą niebezpieczeństwo w dominacji angielskich klubów. "Przede wszystkim to zabija grę. Zamiast mierzyć się z jakimś ciekawym przeciwnikiem, nasze klubu rywalizują z tymi, z którymi tydzień wcześniej grały w lidze" - mówi Barclay. "Prezydent UEFA Michel Platini już zapowiedział, że wprowadzi ostrzejsze prawo dotyczące finansowania piłki. I bardzo dobrze. Bo nasze kluby tak naprawdę żyją na kredyt! Jakie długi ma Chelsea! Właściciele Manchesteru, rodzina Glazerów, z pieniędzy, które zarabia na klubie, spłaca swoje pozostałe inwestycje. Jest piękna fasada, ale pod nią nie jest tak kolorowo. Mamy cztery kluby i nikt z nimi nie jest w stanie nawiązać walki. Nie rodzą się żadne nowe potęgi. Jedynie UEFA może uratować konkurencję. Problem w tym, że jak tylko będą chcieli coś zmienić, naruszyć status quo, kluby odejdą z UEFA i założą własną organizację. Wygląda więc na to, że ta dominacja będzie się tylko pogłębiać. Ze szkodą dla futbolu".

Honoru kontynentalnej Europy bronić ma Barcelona. W Katalonii nikt Anglików się nie boi. "Panuje przekonanie, że jeśli Barca zagra z Chelsea tak jak z Bayernem na Camp Nou, The Blues mogą polec jeszcze dotkliwiej" - mówi Alberto Martinez z „Asa”. "Moim zdaniem całkiem realny jest 4 - 5-bramkowy pogrom. Że rewanż odbędzie się na Stamford Bridge? To bez znaczenia. W finale w Rzymie wszystko może się zdarzyć, to będzie tylko jedno spotkanie, ale śmiem twierdzić, że piłkarze Barcy już do końca sezonu nie zejdą poniżej pewnego poziomu. A ten w tej chwili jest dla rywali nieosiągalny. W najbliższych latach sytuacja w futbolu zmieni się o tyle, że reszta dorówna do poziomu Wyspiarzy, ale na pewno ich nie przegoni. W Hiszpanii wszyscy czekamy na odrodzenie Realu Madryt. Wtedy Barca nie będzie osamotniona".