"Panowie, to jest Zbyszek. Wzięliśmy go po to, byście mieli zapewnione profesjonalne sędziowanie w każdym meczu" - powiedział Janusz Wójcik, dziś poseł Samoobrony, a kiedyś trener Śląska Wrocław. Ów Zbyszek to obecnie tylko M., bo ktoś z nazwiska skasował mu "arczyk".

Mówcie mi Zbysiu - rozładował atmosferę sam M.

Piłkarze Śląska przecierali oczy ze zdumienia. Oto przylecieli na zgrupowanie do Turcji, zameldowali się w ekskluzywnym hotelu, a tam okazało się, że w skład ich ekipy wchodzi także jeden z najbardziej renomowanych polskich sędziów. Jadł i mieszkał na koszt klubu. Ale nie narzekali. Przecież to pan M. poprowadził potem ich mecz z Legią, po którym Wojciech Kowalczyk gwiazda legionistów powiedział: - Ja rozumiem, że można pomagać komuś za pieniądze, można pomagać za kobiety, ale dzisiaj to była po prostu przesada!

Kto wymyślił korupcję?
Trudno powiedzieć, kiedy się to wszystko zaczęło. Czy korupcję wymyślili Anglicy, kiedy po raz pierwszy kopnęli piłkę? A może Chińczycy, którzy - jak głosi jedna z wersji - wynaleźli futbol? Czy w Polsce sprzedawano mecze już przed wojną, za paczkę papierosów, czy to dopiero PRL przetrącił kręgosłupy piłkarzy, trenerów i działaczy? Czy handlowali dosłownie wszyscy? Czy jest choć jedna kryształowa postać? Czy bohaterowie z lat siedemdziesiątych nigdy nie sprzedali meczu? Nigdy nie kupili?

Na stadionie Lecha Poznań można czasami spotkać "Lulusia". To barwna postać. Niegdyś jeden z najbogatszych poznaniaków ("Pierwszy miałem mercedesa, to była biała dama, jakże ona płynęła ulicami miasta" - wspomina), dziś... żebrak. Może to słowo, które go zaboli, bo wciąż ma w sobie dawną dumę, ale przecież na stadion przychodzi po to, by piłkarze dali mu złotówkę czy dwie. Na piwo, na wódeczkę, na cokolwiek. I dają, nie mając świadomości, kto przed nimi stoi. A przecież to był kiedyś sponsor klubu, człowiek, który płacił za transfer reprezentanta Polski Mirosława Okońskiego. Wystarczy zaprosić go na drinka, by opowiedział, jak na początku lat osiemdziesiątych kupował Lechowi mistrzostwo, jak załatwiał mecz z Górnikiem.

"A nie głupio panu, że brał pan udział w korupcji?" - pytam.

"A co, miałem pozwolić, żeby Widzew był mistrzem?" - oburza się. Opisał to w swojej książce nawet wspomniany Okoński, ale... mało kto zwrócił na to uwagę. Nie było głosów potępienia, nie było chóru oskarżycieli. PZPN nie zareagował w ogóle. Tak właśnie rodziło się przyzwolenie środowiska. Handlował każdy i niech handluje dalej.

Niedziela cudów
Ta spirala niesamowicie się nakręcała (mecz Górnik - Legia 3:0 i słynne pudełko po butach w szatni warszawiaków), aż przyszły lata dziewięćdziesiąte. Mieliśmy rok 1993 i słynną niedzielę cudów, zakończoną odebraniem Legii mistrzostwa (paradoks - jedyna kara dla klubu akurat za przestępstwo zupełnie nieudowodnione). W 1998 roku mistrzem był ŁKS, a potem kierownik tej drużyny wyznał, że kupił praktycznie wszystkie mecze. Nikt palcem w tej sprawie nie kiwnął. Lewe pieniądze szerokim strumieniem przelewały się przez ligę. Nikt nie narzekał, bo po co? Piłkarze mieli łatwiej, sędziowie dostatniej, działacze lepiej, trenerzy wygodniej. Na co komu ta dzisiejsza afera? Interes tylko popsuła.

Gdy dziś ludzie piłki udają zaskoczenie, musimy mieć świadomość, że umoczeni są wszyscy. Korupcyjna sitwa, która się utworzyła, nie przepuściła żadnego sędziego nieskorego do układów. Wszyscy piłkarze, którzy w lidze rozegrali więcej niż dwadzieścia czy trzydzieści meczów, zetknęli się z handlem punktami. Każdy trener, który pokręcił się na szkoleniowej karuzeli dłużej niż miesiąc, choć raz pomógł szczęściu (albo po prostu mówił: "wolę o niczym nie wiedzieć"). Kierownicy drużyn rzadko w którym klubie zajmowali się tym, co rzeczywiście należało do ich obowiązków, czyli pompowaniem piłek. Częściej mieli notesy napęczniałe od numerów telefonów. A tam alfabetycznie? A. gra w Widzewie, B. w Odrze, C. w Pogoni, D. to sędzia... Każdy mecz można wygrać, przegrać albo zremisować.

Rzeczywistość wymusiła zmiany. Tak jak jeszcze do niedawna nie mieliśmy ekspertów ds. sieci informatycznych albo na przykład pilotów F-16, tak nie było specjalistów ds. kupowania meczów. A być musieli, bo rynek tego potrzebował. Tak narodził się między innymi "Fryzjer", czyli przaśny działacz, który dziś uchodzi za szefa piłkarskiej mafii. Gdzieś nieopodal Szamotuł, w miejscowości Obrzycko - na drodze z Poznania do Wronek - mijało się jego dom, zwany w środowisku biurem spadków i awansów. To tam, a nie na stadionie w Polkowicach, awans do ekstraklasy wywalczył Górnik. To w Obrzycku, a nie na Bułgarskiej w Poznaniu, do ligi wchodził Lech. To tam Amica sięgała po Puchar Polski... Można wymieniać i wymieniać.

Rychu, Fryzjer i inni
Rycha znali i lubili wszyscy. Nikt nigdy w święta nie zapomniał zadzwonić do niego z życzeniami. A ile śmiechu z nim było? Ubaw po pachy! Kiedyś zaproszono mnie na kolację w Poznaniu. Był prezes pierwszoligowego klubu, trener, działacz sędziowski (Grzegorz K. - zapuszkowany), wspomniany "Fryzjer", a nawet dyrektor szpitala i przedstawiciel policji. Oto w takim gronie Rychu zwrócił się do kelnerki: " Co jest mniejsze niż piczka komarzycy?" Kelnerka, lekko zszokowana, odparła, że nie wie. " Ch... komara, bo musi w nią wejść!" - rubasznie odparł "Fryzjer" i śmiał się, a wraz z nim inni. W piłce działają głównie prości ludzie.
"Fryzjer" - niegdyś właśnie fryzjer we Wronkach, dziś zakład prowadzi jego córka - miał haki na każdego. I o każdym wszystko wiedział. Gdzie mieszka sędzia Borski? Ulica Waleriana Czumy. W której szkole pracuje arbiter Jarosław Żyro? Ta i ta pod Bydgoszczą. Michał Listkiewicz wolał z Rychem nie wojować, bo fryzjerski gabinet mógł mieścić sporo zdjęć, dokumentów, kaset. A i schorowany coraz bardziej F. pamięć miał dobrą.

Wiedział, kto prowadził mecze Miliardera Pniewy i kto po nich stał się miliarderem. Czyim samochodem wywożono telewizory firmy Curtis, a czyim kuchenki firmy Amica. "Spytajcie go, jaką kuchnię ma w domu! Na A się kończy i na A się zaczyna!" - zwykł odpowiadać, pytany o pewnego sędziego. Samego prezesa PZPN nazywał naczelnym rabinem kraju i od dawna nie darzył go sympatią. Ale zarazem Listkiewicz wiedział, że na wojnę z wielkopolskim golibrodą iść nie może.

Za czasów F. wszystko było łatwiejsze. Wojciech Wąsikiewicz pracując w Amice, raz przeprowadził wyjątkowo krótką odprawę przed meczem. Kredą narysował kropkę na tablicy, a następnie powiedział: "To jest punkt, z którego wykonuje się rzuty karne. Sęk w tym, żeby ten rzut karny wykorzystać..." I karny był. Czasami punkty trzeba było zdobyć, czasami oddać. Dlatego zdarzało się, że Rychu wchodził do szatni i mówił piłkarzom: "Dzisiaj przegrajcie, a i tak dostaniecie kasę, jak za zwycięstwo".

O samym "Wąsie" - postaci niezwykle sympatycznej - "Fryzjer" mawiał, że to "trzecioligowy trener z pierwszoligowymi wynikami". Powtarzał to, kiedy Arka Gdynia we wspaniałym stylu broniła się przed degradacją. Telefony miał do każdego. Pamiętam, jak jednego dnia spotkałem go, wychodząc ze stadionu Lecha. "Patrz, jakim autem przyjechałem!" - zarządził. Rozejrzałem się niepewnie po parkingu.

"Nie tam patrz! Nie na renault! Na audi patrz!" - wskazał imponujący srebrny samochód. Słabość do tych maszyn miał zawsze. Jeszcze pracując w Amice, był jedynym kierownikiem drużyny w Polsce, który jeździł najnowszym modelem audi A8. Po chwili spytałem: "Kto jutro prowadzi mecz Wisła - Amica?" F. podrapał się po głowie: "Nie wiem, to tajemnica związku, obsada jest tajna!"

Gdy zauważył, że mu nie dowierzam, wyjął komórkę i po chwili wiedział: "Zdunek. Wziął telefon jeszcze raz do ręki, wykręcił z pamięci numer i wypalił: "A ty k... co, zdunie jeden? Piece kurwiorzu stawiasz?"
"Kurwiorz" było jednym z jego ulubionych słówek. Czasami był to komplement, czasami wręcz przeciwnie. Zależało od intonacji. Dziś ów zdun to już tylko Z., zatrzymany przez prokuraturę.

Niewiarygodne kariery i dynastie
"Fryzjer", niegdyś podrzędny działacz wiejskiego klubiku, a potem wielkopolski baron, zrobił karierę w swej branży niewiarygodną. Dziś wiedzą o nim wszyscy, bo nie stronił od imprez, towarzystwa dziennikarzy. Ale czy był jedynym nadtrenerem w Polsce? Wątpliwe. Każdy klub miał kogoś, do kogo mógł się zwrócić w trudnej chwili. Wiadomo, że jak przyjedzie na Polonię sędzia S., zwany też Czaplą, to znaczy, że gospodarze mają już nóż na gardle. Wiadomo było komu sprzyja "Borsuk", komu "Demarczyk", a komu "Fujara". A jak PZPN nieopatrznie przysłał nie tego arbitra, co trzeba, to wówczas należało odwiedzić obserwatora. Ten miał proste zadanie. Wzywał sędziego i mówił: "Dziś wygrywają gospodarze. Jak nie, to - zamiast nich - z ligi lecisz ty".

Andrzej Czyżniewski, kiedyś piłkarz, później bardzo dobry sędzia, a obecnie trener, wspomina: "Zdarzali się tacy obserwatorzy, co trzy razy wracali się do pokoju sędziów, żeby sprawdzić, czy czegoś nie zostawili. Na pewno nie było tu mojej torby?" - pytali. Nie mogli uwierzyć, że arbiter nie zorganizował choćby małego upominku, by zrobić przyjemność przełożonemu. I dziś ci sami paskudni ludzie wciąż kręcą się po tych samych korytarzach...

To właśnie Czyżniewski był tym, który sprawę korupcji przed laty nagłośnił. To jemu Marian Dziurowicz, ojciec Piotra (tego, który jest dziś świadkiem numer jeden w aferach piłkarskich), powiedział, wskazując na bordowy notes: - Każdy w nim jest i ty synku też k... będziesz! Za czasów "Magnata", czyli Dziurowicza, GKS Katowice dziesięć lat z rzędu grał w europejskich pucharach. Potem stery w klubie przejął syn. Początkowo działał trochę nieudolnie, ale potem szybko zrozumiał, o co chodzi. W słynnym wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" powiedział: "Mam dość piłki, w której płacę pieniądze - z opóźnieniem, ale płacę, kupuję mecze dla drużyny, aby zajęła jak najwyższe miejsce, żeby piłkarze utrzymali się w lidze, żeby mieli pracę i mogli zarabiać pieniądze, a oni mnie oszukują i sprzedają mecze. Po jakimś czasie człowiek zastanawia się, po co to wszystko. Jeszcze żeby z tego były jakieś profity. Choć wiem, że niektórzy powiedzą, że prezesi kradną i ja też musiałem się nakraść".

Opowiedział o wszystkim - jak się "robi" mecze w lidze, że uczciwych piłkarzy nie ma, że z trenerów to może tylko Kasperczak się nie zeszmacił. Powiedział o stawkach (minimum 50 tysięcy złotych za mecz), o zasadach PZPN, że należy siedzieć cicho. Piotr - student prawa z katowickiej uczelni - powiedział rzeczy, po których każdy szanujący się działacz PZPN powinien podać się do dymisji. Ale takich działaczy, jak się okazało, nie ma.
Związek w kwestii korupcji zawsze stawał po stronie przestępców. W sprawie Dziurowicza nie zrobiono nic. Jedynie zdyskwalifikowano przesadnie odważnego gówniarza. Czyżniewski, gdy ujawnił, jak kazano mu ustawiać mecz, został wyrzucony z pierwszej do drugiej ligi. To, że M. był na zgrupowaniu ze Śląskiem, nie było wielką tajemnicą, a i tak mógł on robić w związku karierę. Zresztą była to osoba tak bezczelna, że oprócz pieniędzy za ustawiony mecz zażądała też kompletu głosów w Piłkarskich Oskarach. I tak to "Demarczyk" został sędzią roku... Wspomniany na początku Kowalczyk został wezwany na Wydział Dyscypliny i zapytany, czy powiedział słowa, które zacytowała prasa. "Oczywiście, że tak" - odparł.

"W takim razie dostaje pan pięć tysięcy złotych kary" - poinformowano go.
"A sędzia ile dostanie?" - spytał.
"To nie nasza sprawa".
"Aha, nie wasza? To się wszyscy pierdolcie!" - były reprezentant Polski trzasnął drzwiami tak bardzo, że siedziba PZPN prawie rozpadła się na kawałki. I kary nie zapłacił do dziś. Jak mówi - ma debet.

Nietykalni, dobrze ustawieni
Przymykano oczy na jawne nadużycia. Wit Ż. - członek zarządu PZPN i obserwator, którego w czwartek w kajdankach przewieziono do Wrocławia - prowadził firmę Wit Sport i sprzedawał sprzęt sportowy arbitrom i klubom. Czy można wymyślić coś bardziej korupcjogennego? Ale związek nie widział w tym nic złego. Wystarczyło, by Wit przepisał firmę na syna i to nic, że dalej prowadził interesy, to nic, że odbierał firmowe telefony...

Innym razem zapytałem kogoś z PZPN jak to jest, że Jacek Pocięgiel (niegdyś sędzia międzynarodowy) jednocześnie działa w Krakowie jako piłkarski działacz, a także ma firmę ochroniarską, z której korzysta dziwnym trafem i Wisła, i Cracovia. Usłyszałem, że to skandal i że trzeba coś z tym zrobić. Pewnie, że trzeba, ale nie zrobiono.

Dawni boiskowi rozbójnicy dostawali intratne posadki. Sędzia Marek Kowalczyk po zakończeniu kariery zaczął szkolić młodych arbitrów. Jak szkolił - widzimy dziś. Ale czy trzeba się dziwić, skoro ten sam człowiek skandalicznie prowadził mecz Amica - Aluminium (5:3) w finale Pucharu Polski? To było chyba najbardziej bezczelnie skręcone spotkanie transmitowane przez telewizję. Tak ohydne, że przełączenie kanału na obrzydliwy "Koszmar z ulicy Wiązów" zdawało się ulgą dla zmysłów. Ale ten pan K. nikomu w PZPN nie przeszkadzał. Dzisiejszy szef trenerów Stefan Majewski lubi opowiadać, jak bardzo brzydzi się korupcją, ale nie pamięta, jak "Fryzjer" załatwiał prowadzonej przez Majewskiego Amice Puchar Polski - gdy zamiast nóg Kryszałowicza na boisku liczył się fałszywy gwizdek pana K...

Samobójcze bramki
Takie fałszywe gwizdki decydowały już o losach nie tylko Bełchatowa (słynny mecz o utrzymanie z Pogonią, a także szalony sezon w drugiej lidze), Śląska, Arki, Łęcznej, Polkowic, Lecha, Legii, Amiki, Zagłębia czy Cracovii, ale także każdego innego klubu w Polsce. Jeśli ktoś się w tym momencie oburzy, jest wyjątkowym hipokrytą.

Cały futbol jest przesiąknięty zgnilizną. Jeden ekspert Canal Plus już trafił do aresztu. Ale wkrótce może być ich jeszcze przynajmniej dwóch, tym razem byłych piłkarzy. Niegdyś jeden z nich dzwonił do kolegi z innego zespołu. Wiecie, pomożecie. Jednak tamten pomóc się nie zgodził. Jak na złość, akurat w tym meczu strzelił bramkę samobójczą i jego drużyna przegrała. Nikt mu nie uwierzył, że nie wziął. No bo jak można nie wziąć?
Piłkarze opowieści na takie tematy znają setki. Jeden opowiada mi: "Już w debiucie zrozumiałem, o co chodzi. Strzeliłem gola na 1:0, schodziłem w przerwie z boiska dumny jak paw. A w szatni się okazało, że my tego meczu wygrać nie możemy. Że ma być 2:1 dla nich. I było. Skundlili mnie na samym początku i potem to już nie robiło na mnie wrażenia".

Inny opowiada jak pewien Bardzo Znany Trener, były selekcjoner, przyjechał do niego z propozycją nie do odrzucenia. "Rzuciłem taką sumę, że jeden z piłkarzy przeciwnej drużyny musiał jechać do banku. Zgodziliśmy się ten mecz odpuścić. Ale potem..." Potem z kolegą pomyśleliśmy sobie: "A po co się dzielić z drużyną? I zagraliśmy normalnie. Całe szczęście, że i tak przegraliśmy..."

Rzadko kiedy piłkarze cokolwiek mówią na ten temat, a już nigdy pod nazwiskiem. Jeden z obecnych reprezentantów mówi: "Ja nigdy meczu nie sprzedałem, to obrzydliwe. Ale kupowanie? Co w tym złego?"

Nie przymykać oczu
Doszliśmy do etapu, na którym już prawie nikt z ludzi piłki nie widzi w tym nic złego. Norma, tak jak normą jest fala w wojsku, jak dewiacje seksualne w więzieniu, jak normą było handlowanie zwłokami przez pracowników łódzkiego pogotowia. Musimy mieć świadomość tego, że jeżeli chcemy z korupcją walczyć do końca, do krwi ostatniej, to futbolu w Polsce nie będzie. Roman Kosecki twierdzi, że dziś meczami handlują nawet trzynastoletnie dzieci... Stoimy przed wyborem: grać nieuczciwie czy nie grać w ogóle? A może jak dotychczas przymykać oczy, udawać, że czarne jest białe? Sylwester Czereszewski, były reprezentant Polski, mówi: "Każde mistrzostwo jest w Polsce w mniejszym lub większym stopniu kupione. Każdy awans od czwartej ligi wzwyż - załatwiony. Kto ma mniej kasy, ten spada, kto więcej" - utrzymuje się. Tak było, jest i będzie...





































































Reklama