"Pół kraju chciało mnie powiesić, a pół wysłać na banicję". Pamięta Pan, kto jest autorem tych słów?
Tak, to moje słowa po debiucie w reprezentacji na Stadionie Dziesięciolecia, poprzedniku Stadionu Narodowego. Przed tym meczem była taka presja opinii publicznej, Was - dziennikarzy, mediów, że: O Jezus, to jest rewanż za wojnę, trzeba Niemcom pokazać jak się gra. Była to najlepsza drużyna świata, grali tam Beckenbauer, Mueller, Netzer, Overath, Maier, naprawdę wspaniali piłkarze. I my nie podeszliśmy do nich z jakąś pokorą, tylko wyszliśmy z szabelką na niemiecki czołg. Robert Gadocha zdobył bramkę, później oni zrobili z nami co chcieli, wygrali 3:1. Po tym meczu kozłem ofiarnym byłem ja, bo puściłem 3 bramki i byłem najpopularniejszym człowiekiem w kraju. Uważam, że to był najważniejszy mecz mojego życia, dlatego że po nim nikt mnie nie chciał. Po tym meczu praktycznie zostałem skreślony. Przez 2 lata pokonałem nie tylko moich oponentów, ale przede wszystkim siebie, bo byłem w strasznym stanie psychicznym. I dwa lata później dziennikarze powtarzali takie hasło: Człowiek,który zatrzymał Anglię. Ja wówczas powiedziałem: Nie - człowiek, który zatrzymał Anglię, składał się z 12 części: Pana Kazimierza Górskiego i nas, jedenastu zawodników, których on wspaniale poustawiał na boisku - bo był to zespół. Na Wembley popełniłem zdecydowanie więcej błędów niż podczas meczu z RFN, ale wówczas te błędy były eliminowane przez moich kolegów z obrony, którzy wybijali piłkę z linii bramkowej. Kiedy oni popełniali błędy, ja ich ratowałem i na tym polega gra.

Reklama

Ten mecz był też początkiem Pana końca w warszawskiej Legii, prawda?
Tak, ja po tym meczu, kiedy zostałem tym człowiekiem, którego powinno się powiesić albo wygnać z kraju, grałem w Legii, która wówczas nie była lubianym klubem w Polsce. Wiadomo, że brali zawodników do wojska, był to klub wojskowy. Kibice dalej nie mogli mi wybaczyć. Praktycznie, kiedy grałem sporadycznie w Legii, to gdy czytano moje nazwisko, to były gwizdy, które kończyły się na Robercie Gadosze, grającym z numerem 11. Ja praktycznie byłem skończony.Jak to powiedziałem humorystycznie, biły się o mnie dwa kluby: z Wrocławia i z Warszawy. Śląsk, żebym był w Legii, a Legia, żebym był w Śląsku. No i wylądowałem w Łodzi. Tam się odbudowałem, temu miastu wszystko zawdzięczam, jeśli chodzi nie tylko o życie sportowe, ale i normalne. Powróciłem do reprezentacji, wówczas powiedziałem, że krwią będę pluł na treningach, ale do reprezentacji wrócę. Chciałem udowodnić, że nie jeden zawodnik przegrywa mecz, ale wszyscy. Albo wygrywamy albo przegrywamy. Poza tym ja w meczu z RFN ponoszę winę za trzecią bramkę, a to już była praktycznie musztarda po obiedzie.

Tamten mecz był ostatnim w karierze reprezentacyjnej Stanisława Oślizły. Czy ten piłkarz planował wtedy zakończenie kariery, czy też wymusiły to na nim okoliczności?
Wydaje mi się, że Stasiu planował zakończyć karierę na mistrzostwach Europy, gdyby drużyna narodowa zakwalifikowała się na tę imprezę. Gdyby kadra awansowała na Euro, to grałaby w finałach, gdzie tytuł mistrzowski wywalczył RFN. A tak, kiedy po tym meczu straciliśmy szansę grania dalej, to zakończył karierę.

W oficjalnych spotkaniach grał Pan czterokrotnie przeciwko NRD. Dało się porównać atmosferę spotkań z RFN i NRD?
Nie. Niemcy z NRD mieli jakieś nieprawdopodobne laboratoria na sporty indywidualne. A w sportach drużynowych nie można było zaprogramować zawodników. Było tak, że piłkarze z NRD grali jedną połówkę dobrą i trzeba było tylko zgadnąć, która to będzie. To byli tacy sportowcy sztucznie wyhodowani. Z nimi grało się na zasadzie, że musieliśmy, natomiast mecze z RFN to zawsze była uczta , to była nobilitacja. Oni musieli wygrać, a jak my zrobimy coś dobrego, to cały świat będzie o tym wiedział, bo na grę Niemców patrzy zawsze cały świat.