Owszem, futbol to dyscyplina nieprzewidywalna i nie zawsze wszystko toczy się zgodnie z logiką. Nie zawsze wygrywa najlepszy, niekoniecznie wynik musi być sprawiedliwy. Z tym, że są to wyjątki potwierdzające regułę. A ta jest taka, że generalnie sukcesy odnoszą zespoły do tego predestynowane. Mające dobrych zawodników, dobrze prezentujących się w ciągu wielu miesięcy, mogące pochwalić się charakterem i pomysłem na grę. My tego nie mamy i mówiąc wprost: w tym momencie nie pasujemy do elity. Jeśli uda się nam na ten mundial dostać, to przez przypadek.

Reklama

A przecież nie tak miało to wyglądać. W trzech poprzednich eliminacjach do wielkich turniejów wygrywaliśmy bez trudu. Owszem, podczas mundiali i mistrzostw Europy nie byliśmy już w stanie nic wskórać, ale wydawało się, że jakiś przyzwoity poziom, który mógł być bazą do następnego kroku, udało się osiągnąć. Teraz widać, że nie ma kroku w przód, a wręcz przeciwnie. Jeśli oddzielić bramki i punkty ze spotkań z mało poważną drużyną San Marino, to okazuje się, że mamy zaledwie pięć punktów zdobytych w pięciu meczach w walce z naszymi rzeczywistymi rywalami.

Jedno wartościowe zwycięstwo nad Czechami oraz remisy z Irlandią Północną i Słowenią. Nieprzyzwoicie mało. Dawniej w tym momencie mieliśmy już praktycznie zapewnione kwalifikacje, teraz czekają nas mecze ostatniej szansy grubo przed końcem rozgrywek. Wróciliśmy do stanu sprzed dziesięciu laty, kiedy notorycznie nic się nie udawało.

Znamienne też, że na tle rywali, którzy dotąd nie byli dla nas żadnym problemem, obecnie wyglądamy blado. Kadra prowadzona kiedyś przez Jerzego Engela wygrywała gładko z Irlandią Północną 4:1, a Pawła Janasa 3:0 i 1:0. Teraz tylko dzięki szczęściu wyrwaliśmy Irlandczykom jeden punkt. Europejscy średniacy robią postępy, a my żadnych. Od dawna nie byliśmy też tak nisko w rankingu FIFA - 36. pozycja.

Reklama

Nie wszystko jest oczywiście winą wyłącznie Leo Beenhakkera. Brak systemu szkolenia, rozwiązań systemowych, dobrze zorganizowanej ligi to oczywiście wina beznadziejnych od lat działań ludzi za to odpowiedzialnych - z Ministerstwa Sportu, PZPN czy Ekstraklasy SA.

Sam Beenhakker świetnie się jednak ostatnio wpisuje w ten nieciekawy obraz. Już w ogóle nie ogląda meczów ligowych, wyprowadził się z Polski, drwi sobie ze swojej pracy w otwarty sposób (ostatnio na łamach "UEFA Magazine" powiedział, że nie jest w stanie niczego zmienić z tymi ludźmi, z którymi ma u nas do czynienia), ale sam wbrew temu co mówi, nie odrabia swoich lekcji. W jego działaniach, choćby personalnych, nie widać logiki. O tej drużynie nie można powiedzieć, że jest na niej odciśnięte piętno trenera. Nie ma żadnego stylu ani wypracowanego systemu gry. Selekcjoner przetestował ponad stu piłkarzy, ale kompletnie nic z tego nie wynika. W porównaniu z pierwszym meczem w Belfaście wymienił pół drużyny. W trakcie sobotniego meczu nagle zmienia ustawienie na grę z dwoma napastnikami, choć wcześniej tego w ogóle nie ćwiczył. Na lewej obronie ustawia pomocnika Jacka Krzynówka, który nie dość, że nie ma doświadczenia na tej pozycji, to jest bez formy i w swoim klubie nie ma miejsca w składzie. Nie chce sprawdzić nominalnego lewego obrońcy, który jest w dobrej dyspozycji - Seweryna Gancarczyka. Nie powołuje najbardziej wyróżniającego się w polskiej lidze skrzydłowego - Sławomira Peszki. Bierze za to Łukasza Trałkę, który nie mieści się w składzie nawet słabej Polonii Warszawa. Zaprasza na zgrupowanie Marka Saganowskiego, jakby chciał udowodnić całemu światu, że napastnik z trzeciej ligi angielskiej nadaje się do kadry. A następnie wysyła go na trybuny.

Wreszcie podczas meczu zdejmuje po 45 minutach Ludovica Obraniaka, jedynego zawodnika, który potrafił stworzyć zagrożenie pod bramką Maika Taylora, a wprowadza Euzebiusza Smolarka - jednego z nielicznych reprezentantów jakiegokolwiek kraju na świecie, który nie ma klubu i jest obecnie bezrobotny.

Niby to szczegóły i większość z tych decyzji w jakiś sposób można wytłumaczyć. Choćby stwierdzeniem, że każdy selekcjoner ma prawo do swoich, nie zawsze na pierwszy rzut oka racjonalnych wyborów. Coraz częściej jednak widać, że są one złe, a właśnie szczegóły bywają w futbolu niezwykle istotne.





Takim jest także dobór miejsca, gdzie odbywa się zgrupowanie. Naprawdę trudno wytłumaczyć, dlaczego Leo ciągnie zawodników gdzieś na niemiecką prowincję i tam zamyka ich niczym w warownej twierdzy. Zawodnicy, którzy w dziewięćdziesięciu procentach wywodzą się z lig zagranicznych, za granicą spędzają większość czasu, chcą przyjeżdżać do Polski choćby na zgrupowanie przed meczem drużyny narodowej. Istotne jest to aby poczuli presję, klimat, porozmawiali z barmanką po polsku, przekonali się, jakie są oczekiwania kibiców, rozdali autografy. Zgodnie z zasadą o koszuli bliższej ciału, sami kibice, którzy tak dzielnie wspierają ten zespół, powinni mieć prawo do jakiegokolwiek kontaktu ze swoimi idolami. Oglądać przez szybkę ekranu telewizora to mogą Cristiano Ronaldo czy Kakę.

Krzynówek z Borucem i Żewłakowem są reprezentantami Polski. A zatem naszym dobrem narodowym. Tymczasem nasza drużyna przylatuje do Polski samolotem dzień przed meczem, tak jakby przyjeżdżała w gości. To nie jest korzystne z żadnego punktu widzenia. Także finansowego. Bo dlaczego nie dać zarobić właścicielom polskich ośrodków w Świerklańcu, Buku czy Wronkach? Powoływanie się Beenhakkera na Europę bez granic nie jest najbardziej trafione. Trudno sobie wyobrazić, aby Niemcy przed największymi bataliami wymykali się do Francji czy Anglicy do Irlandii.

Reklama

Trener mistrzów Europy Hiszpanów Vicente del Bosque przed sobotnim meczem z Belgią zaprosił kibiców w La Corunii na ostatni trening i zaprezentował wszystkim ustawienie drużyny. Przyszło osiem tysięcy szczęśliwych widzów, byli też pewnie szpiedzy rywala, których zawsze tak bardzo obawia się nasz selekcjoner. I co z tego? Hiszpania wygrała 5:0. To są właśnie standardy europejskie, niekoniecznie te, które serwuje nam Leo.

Bez względu na stan polskiej reprezentacji i uzasadnioną krytykę, która spływa na Beenhakkera, musimy jeszcze raz mocno wesprzeć Holendra. W interesie nas wszystkich jest, aby udało się wygrać ten środowy mecz ze Słowenią w Mariborze i dwa następne z Czechami i Słowacją. Uczestnictwo w mistrzostwach świata to jest przecież coś wyjątkowego. Nakręca koniunkturę, łączy ludzi, generuje zyski, odciąga od bieżących problemów. Na te kilka tygodni całe narody są w stanie zapomnieć o gospodarce, polityce czy sytuacji ekonomicznej. Nie mówiąc o tym, że to będzie doskonała okazja do zebrania doświadczeń dla zawodników, którzy później będą tworzyć reprezentację podczas naszych Euro 2012. Jeśli teraz nie pozostaniemy w grze, to następne poważne mecze o stawkę czekają nas przecież właśnie dopiero w 2012 roku (jesteśmy organizatorem, więc nie wystąpimy w eliminacjach). Blisko trzy lata bez emocji towarzyszącym meczom o stawkę. Zdecydowanie zbyt długo.