Po zaciętym meczu na Old Trafford "Lisy" przywiozły z Manchesteru tylko punkt, ale wciąż mogą liczyć też na potknięcie goniącego ich Tottenhamu. Klub z północnego Londynu nie ma już przestrzeni na żadną pomyłkę - zgubienie punktów w jakimkolwiek z pozostałych trzech meczów - przeciwko Chelsea (w poniedziałek), Southampton i Newcastle - zagwarantuje tytuł drużynie z East Midlands.

Reklama

Mimo to kibice "Lisów" nieśmiało liczyli w niedzielę na to, że będą mogli rozpocząć świętowanie już teraz. Taksówkarz Arif Mohamed, urodzony w Leicester, nie miał wątpliwości, że w tym około 400-tysięcznym mieście dzieje się coś wyjątkowego. Od rana wszyscy proszą o kurs na stadion - chcą tam być, poczuć tę atmosferę - tłumaczył, dodając ze śmiechem, że spotkał nawet kilku kibiców Manchesteru United, którzy nie mając biletów na Old Trafford zdecydowali się przyjechać do Leicester, aby oglądać mecz w lokalnych pubach.

Napotkany pod stadionem Adam, urodzony w Sudanie, a od siedmiu lat mieszkający w Leicester, podkreślał, że klub integruje wszystkie społeczności. Co tydzień spotykam się z przyjaciółmi w naszym lokalnym klubie, gdzie szykujemy sobie afrykańskie potrawy i razem oglądamy mecze - opowiadał przejęty w białoniebieskiej peruce i jaskrawoniebieskich trampkach. Leicester City pozwala nam czuć się częścią tej samej społeczności ze wszystkimi mieszkańcami miasta - tłumaczył.

To ma znaczenie. Leicester to jedno z najbardziej zróżnicowanych etnicznie miast Wielkiej Brytanii; w 2011 roku ogłoszone pierwszym miastem, w którym biali Brytyjczycy stanowią mniejszość. 34 proc. mieszkańców nie urodziło się nawet w Wielkiej Brytanii. To nie będzie miało znaczenia - wszyscy będziemy świętować na ulicach razem - przekonywał.

W Leicester mieszka też spora polska społeczność, szacowana na ok. 10 tys. osób. To częściowo dzieci polskich żołnierzy, którzy po drugiej wojnie światowej wraz z polskim rządem na uchodźstwie osiedlili się na Wyspach Brytyjskich, ale głównie sporo osób z najnowszej fali migracji po wejściu Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku.

PAP/EPA / NIGEL RODDIS

Wśród nich Sławek, Dorota i Leo Glosowie, którzy ponad rok temu przenieśli się do Wielkiej Brytanii z Bielska-Białej. Tam wspieraliśmy Podbeskidzie, tutaj lokalną drużyną jest Leicester, więc wybór był prosty - tłumaczy Sławek. Pozdrawiamy szwagra, męża mojej siostry, który kibicuje Tottenhamowi, z którym walczymy o mistrzostwo. Specjalnie zrobimy trochę zdjęć, żeby mu podesłać; niech patrzy, jak świętuje Leicester - żartowała Dorota. Ich syn Leo w trakcie naszej rozmowy biegał po niemal pustym sklepie, przynosząc kolejne klubowe gadżety lub ganiając za niewielką piłką. Koszulki przynieść nie mógł - wszystkie sprzedały się jeszcze w styczniu i od dawna są niedostępne w sprzedaży.

Cała rodzina Glosów kupiła swoje koszulki "Lisów" już na początku sezonu i w niedzielę, ubrana w barwy Leicester od stóp do głów, planowała obejrzeć mecz na zorganizowanej przez klub imprezie w pobliżu stadionu. Mieliśmy szczęście - było ledwie 700 biletów, ale udało nam się złapać jeden rodzinny - tłumaczy Dorota. Na więcej osób nie zgodziła się transmitująca rozgrywki telewizja Sky Sports, argumentując, że musi bronić interesów lokalnych pubów.

Te radziły sobie w niedzielę doskonale. Do wielu z nich kolejki - po najlepsze miejsca - ustawiły się już na długie godziny przed rozpoczęciem meczu. Tydzień temu w trakcie meczu zabrakło nam piwa, ale dzisiaj jesteśmy przygotowani nawet na całą noc. Wiesz, w razie czego - puszczał porozumiewawczo oko barman w irlandzkim pubie "O'Neill's".

Reklama

Po pierwszym kwadransie gry wydawało się jednak, że nie będzie powodów do świętowania. Kiedy Anthony Martial już w ósmej minucie wyprowadził United na prowadzenie, w pubie zapadła chwilowa cisza dezorientacji. Kilka minut później desperacka interwencja Kaspera Schmeichela - syna legendarnego bramkarza "Czerwonych Diabłów", Petera - uratowała "Lisy" przed stratą drugiej bramki, przypominając kibicom o ich obowiązku wspierania drużyny niezależnie od wyniku.

Powody do radości pojawiły się szybko: ledwie kilka minut później, po zamieszaniu w polu karnym, wyrównał Wes Morgan, na nowo rozniecając nadzieje kibiców, że mistrzostwo trafi do Leicester jeszcze w niedzielę.

Historia tego sezonu jest absolutnie wyjątkowa; to coś, co nigdy nie wydarzyło się wcześniej w historii piłki nożnej - tłumaczył w trakcie pierwszej połowy meczu w rozmowie z Ryan Hubbard, kibic Leicester i dziennikarz, piszący także o rozgrywkach ligi polskiej. Niesamowite jest to, jak sukcesy City zbliżają różne społeczności: Anglików, Polaków, Hindusów, Francuzów, wszystkich w niebieskich koszulkach Leicester - podkreślił.

Wiele osób z zewnątrz w ogóle nie kojarzy Leicester - nie wie, gdzie to jest, i myśli, że to absolutny koniec świata. Może tak - ale to nasz koniec świata. Od czasu ponownego pogrzebu króla Ryszarda III uwierzyliśmy, że to miasto też może zwracać na siebie uwagę, też może być wyjątkowe. Zawsze byliśmy dumni z naszego miasta, ale to dało nam realne powody, aby być dumnymi. Co zabawne, właśnie od pogrzebu Ryszarda nasza drużyna zaczęła wygrywać - śmiał się Hubbard.

PAP/EPA / SEAN DEMPSEY

Ostatecznie w niedzielę zabrakło odrobiny szczęścia, choć "Lisy" miały okazje strzeleckie i mogły sięgnąć po trzy punkty. Trudno: chyba tak naprawdę niewiele osób liczyło na zwycięstwo już dzisiaj. Ostatni raz wygraliśmy na Old Trafford w 1998 roku - tłumaczył dziennikarz.

To nie zmienia faktu, że mistrzostwo może trafić do Leicester jeszcze w długi weekend. Jeśli w poniedziałkowych derbach Londynu Chelsea urwie jakiekolwiek punkty drugiemu w tabeli Tottenhamowi, Leicester City zostanie automatycznie najlepszą drużyną Anglii.

Coś czuję, że jutro wszyscy znów pojawią się w pubach w niebieskich koszulkach, niespodziewanie tym razem kibicując Chelsea - uśmiechał się Hubbard.

Kilka minut później kibice wyszli z pubu krzycząc głośno: "Come on Chelsea!" ["Naprzód Chelsea!"]. Co do tego, że koniec końców puchar Premier League trafi właśnie tutaj, wątpliwości nie miał prawie nikt.

Trudno, chowamy piwo na jutro. Jeszcze się przyda - zapewniał barman z "O'Neill's".