MARTA PYTKOWSKA: Podczas spotkań udziela pan rad zawodnikom po włosku, angielsku, ale też polsku. Z nauką naszego języka z dnia na dzień idzie panu coraz lepiej.
DANIEL CASTELLANI: Można tak powiedzieć. Znacznie więcej rozumiem, ale jeszcze dużo nauki przede mną.
Po spotkaniach z ekipą canarinhos w Lidze Światowej istniała obawa, że szczególnie młodzi zawodnicy mogą sobie nie poradzić z presją. Brazylijczycy dosyć brutalnie rozprawili się z Polakami. Z Wenezuelą jednak dwa razy wygraliście i awansowaliście na drugie miejsce w grupie.
Sądzę, że taki poziom stresu jest normalny dla naszej drużyny. Jeśli pracujesz z młodymi zawodnikami, to trzeba przygotować się do zupełnie innego rodzaju problemów. Kwestią nie jest motywacja, czy umiejętności, ale utrzymanie wysokiego poziomu gry przez dłuższy czas. Ci młodzi chłopcy nie mieli najprostszego zadania, wielu z nich zagrało w Lidze Światowej po raz pierwszy, a tu na początek spotkania z Brazylią, przed dwunastoma tysiącami kibiców. Potem, gdy już przyjechaliśmy do Wenezueli, mimo że znów graliśmy na obcym terenie i przed niemalże pełnymi trybunami, nasi zawodnicy byli już bogatsi o te nowe doświadczenia wywiezione z Sao Paulo. Byli pewniejsi, lepiej czuli grę, co od razu zaowocowało znacznie lepszym wynikiem. Sądzę, że pierwsze spotkanie z Wenezuelczykami zagrali jeszcze trochę zbyt nerwowo, ale już lepiej niż z Brazylijczykami. W drugim byli znacznie bardziej rozluźnieni, a i wykonanie było znacznie lepsze. Sądzę jednak, że jest to normalne, dlatego jestem zadowolony z tych dwóch tygodni.
Jak pan zmotywował zawodników przed spotkaniami z Wenezuelczykami? Po porażkach z Brazylią wielu z pańskich podopiecznych miało nietęgie miny.
Zagraliśmy z jedną z najlepszych drużyn na świecie, a kto wie, czy nie najlepszą. Do tego na ich terenie. Co im wtedy powiedziałem? Tak po prostu bywa, raz czy dwa może nam nie wyjść, ale nie wolno się poddawać. Trzeba się skupić na grze, na wyeliminowaniu błędów, a wówczas będą też wyniki. Naszą siłą jest traktowanie każdego meczu oddzielnie. Za każdym razem trzeba dać z siebie jak najwięcej, co jednak nie oznacza, że zawsze będzie się wygrywać. Raz jest lepiej, raz gorzej.
Jakub Jarosz, Zbigniew Bartman, Grzegorz Łomacz – to nowa siła polskiej reprezentacji. Ponoć to pańska zasługa i efekt wielu godzin wspólnych treningów...
Tak, to prawda, wkładamy w przygotowanie młodych zawodników bardzo dużo pracy. Ale tak jest zawsze, jeśli w zespole jest tak wielu debiutantów czy siatkarzy, którzy nie mają zbyt dużego doświadczenia w reprezentacji. Na treningach chcemy przekazać im naszą filozofię gry. To najlepszy sposób, by rozwijać umiejętności zawodników szczególnie w rozgrywaniu piłki czy w ataku, ale zdaję sobie sprawę, że na wszystko potrzeba czasu. Dla mnie każda z tych godzin spędzonych na treningach to sama przyjemność, wierzę bowiem, że wkrótce zaowocują one tylko stałą poprawą i awansem.
Najbliższy występ w Lidze Światowej to dwumecz z Brazylią, tym razem w Łodzi. Czas na rewanż...
Taką mam nadzieję. Spotykamy się z nimi po bardzo krótkiej przerwie, oczekuję tego, że zagramy przeciwko nim prawdziwy mecz, a nie jedynie tego, że zagramy lepiej. W Sao Paulo udało nam się urwać rywalom tylko jednego seta, wierzę, że teraz zdziałamy więcej. Szczególnie że będziemy mieli wsparcie swoich kibiców.
Zaraz po spotkaniach z Brazylią pojawiły się pogłoski, że polscy siatkarze mogą liczyć na dziką kartę organizatorów. Ponoć Serbowie bardzo liczą na najazd kibiców znad Wisły.
Nic o tym nie wiem. Dla mnie sprawa jest jednak jasna - by zagrać w finale Ligi Światowej w Belgradzie, trzeba wygrać grupę. Naturalnie można także otrzymać dziką kartę od organizatorów. Ale ja stawiam na to pierwsze rozwiązanie.