MARTA PYTKOWSKA: To już pana piąte igrzyska. Wraca pan myślami do swojego debiutu?
TOMASZ SIKORA*: Zaraz po przyjeździe do Lillehammer zachorowałem na zapalenie płuc. Wystąpiłem tylko raz indywidualnie, zająłem 32. miejsce. W sztafecie spisałem się lepiej, bo przyprowadziłem ją na trzecim miejscu. Dwa następne... Nagano to była tylko dobra sztafeta, a Salt Lake City to zupełna klapa. Ale nie mogę żadnej z tych olimpiad porównać do Turynu, bo tam był medal. Natomiast Lillehammer to były najlepiej przygotowane igrzyska pod względem organizacyjnym ze wszystkich dotychczasowych. Później pod tym względem było już tylko gorzej.

Reklama

W poprzednim sezonie osiągał pan na trasie lepsze czasy niż najwybitniejszy biatlonista świata Ole Einar Bjoerndalen, a teraz nie mieści się pan w czołowej dziesiątce. Dlaczego?
Wybiła mnie z rytmu choroba, jaka przytrafiła mi się bezpośrednio przed rozpoczęciem sezonu. Podczas sezonu, gdy są starty, nie ma czasu, by wybiegać te brakujące godziny, których potrzebowałem w listopadzie. Dlatego tak potrzebne mi było zgrupowanie w Anterselvie.

Przed występem w Turynie też nie było wyników?
Oczywiście nie było siedemdziesiątych miejsc, ale były 40. czy 30. Nie zawsze wchodziłem do ścisłej czołówki. Dopiero na ostatnim pucharze w Anterselvie, tuż przed igrzyskami, we wszystkich trzech startach byłem w dziesiątce. W dwóch biegach byłem o krok od podium, ale poniosłem straty na ostatnich strzelaniach.

A teraz nie obawia się pan, że drugi zawodnik poprzedniego sezonu wróci z igrzysk bez medalu?
Nieszczególnie. Po tylu latach już nie przykładam wagi do tego, co się pisze o mnie w mediach. Jeśli jestem krytykowany, to tylko mnie to mobilizuje. W Turynie ta presja przed ostatnim startem sięgnęła wymiarów astronomicznych. W niektórych gazetach skreślili i zamazali nam nawet twarze, można było się wówczas załamać. A u mnie to miało zupełnie odwrotny efekt. Choć przed samym biegiem zacząłem sobie myśleć, by być przynajmniej w ósemce, a nie znów w okolicach 20. miejsca. Żeby być w tej ścisłej czołówce, udowodnić sobie, że ten czas poświęcony na przygotowania na coś się przydał.

Reklama

Gdzie trzyma pan medal?
Tam gdzie pozostałe, w szafce. Ale jest bardzo mało widoczny, bo zasłania go zamek.

czytaj dalej



Reklama

Trener Bondaruk odchodzi po tym sezonie. Pan też?
Myślę, że igrzyska w Vancouver będą moimi ostatnimi. Podczas igrzysk w Soczi będę miał 40 lat i za chwilę będzie tak, że moje wnuki będą oglądać moje starty w telewizji. A nie chciałbym do tego dopuścić. Nie wiem jednak, czy po sezonie zakończę karierę. Z decyzją poczekam do ostatniego startu w marcu.

Raz już podejmował pan decyzję o wycofaniu się ze sportu. Przez miesiąc, zamiast trenować, pracował pan nawet w zakładzie u brata dekarza.
To było zaraz po igrzyskach w Salt Lake City. A nadal uważam, że mogliśmy osiągnąć tam całkiem dobry wynik. Niestety w ostatnim etapie przygotowań podjęto takie, a nie inne decyzje (ówczesne kierownictwo kadry winą za kiepskie wyniki na igrzyskach obarczyło zawodników, którzy mieli prowadzić niesportowy tryb życia - red.). Wtedy nie wyobrażałem sobie współpracy z tymi ludźmi. Po dwóch miesiącach przyszedł trener Bondaruk i tylko dlatego zmieniłem swoją decyzję. Teraz jestem o 8 lat starszy i decydując o swojej przyszłości, będę brał pod uwagę zupełnie inne kwestie. Przede wszystkim czy znajdę motywację do trenowania, bez względu na osiągnięte wyniki.

A potrzeby rodziny?
Na pewno też. Już trochę tych lat minęło. Niby mówi się, że to przyzwyczajenie, że cię nie ma w domu przez wiele miesięcy. Ale tak naprawdę z roku na rok staje się to coraz bardziej uciążliwe. Dzieci rosną, dużo rzeczy mnie omija. O wielu sprawach dowiaduję się telefonicznie czy przez Gadu-Gadu. A chciałoby się to zobaczyć...

Żona naciska?
Nie. To jest bardzo dzielna kobieta. Ale sam wiem, że są takie sytuacje w domu, gdy ona musi być i mężem, i żoną, i ojcem, i matką. A wówczas jest niezwykle ciężko.

Andre Agassi w swojej autobiografii zdradził, że znienawidził tenis. Czy pan w chwilach zwątpienia też tak myślał o biatlonie?
Z Agassim było inaczej, bo jego bliscy bardzo chcieli, by trenował. W mojej rodzinie nie było nikogo, kto wcześniej zajmowałby się sportem. I o ile mama jeszcze była za tym, bym trenował, to ojciec chciał, bym się uczył, zdobył dobry zawód, dobrą pracę. Ja chciałem im udowodnić, że przez sport mogę coś osiągnąć.

czytaj dalej



Chciałby pan, by najstarsza córka poszła w pańskie ślady i także na profesjonalnie zajęła się sportem?
Podchodzę do tego bardzo ostrożnie. Oczywiście wiem, że jeśli już się na to zdecyduje, to oczekiwania wobec niej będą większe niż wobec jej rówieśników. Ale najważniejsze jest, by ona tego chciała. Na razie jest w takim wieku, że po prostu próbuje wielu rzeczy. Między innymi również biatlonu. A co wybierze, dopiero zobaczymy. Ja nie będę ani jej namawiał, ani czegokolwiek odradzał. Sportowi, by osiągnąć sukces, trzeba się poświęcić praktycznie w 100 proc., jeśli więc to nie będzie jej własna decyzja, to wiem, że nic z tego nie będzie. Lepiej niech ten czas poświęci na to, co lubi robić.

Słynie pan z tego, że jest pan bardzo opanowany. Zawsze taki był?
Gdy byłem młodszy, często zdarzało się, że po serii wpadek przychodziło zniechęcenie i myślałem sobie, że to mój koniec. A teraz wiem, że na każdego zawodnika przychodzi jego czas. To jest nierealne, by z pozycji jednego z liderów znaleźć się na 70. miejscu. Można oczywiście mieć jakiś kryzys i spaść na 20. - 30. lokatę, ale nie aż tak nisko. Oczywiście słabe starty mnie denerwują, jednak staram się wyciągnąć z nich wnioski, a nie ulegać emocjom.

Jednak i one pana pociągają. Niedawno nabył pan nową terenówkę. Chyba nie po to, by stała w garażu?
Na razie nie zamierzam jej używać w żadnych ekstremalnych warunkach. Ale właśnie taki jest sport, im więcej emocji, tym większa publiczność. Mój start nie miałby sensu, gdybym miał sam sobie biegać po lesie i nikogo by to nie interesowało.

Ale pan też musi mieć takie zapotrzebowanie na adrenalinę.
W czasie całego sezonu ja mam 50 razy w sezonie adrenalinę i na jej brak nie narzekam. Ale przyznaję, lubię rywalizację. I nawet gdy nie jestem do końca przygotowany, to zawsze się łudzę, że może być lepiej. I może u mnie właśnie tak jest, że tę potrzebę adrenaliny przelewam na sport, a później mogę być normalnym człowiekiem.

*Tomasz Sikora, jedyny polski mistrz świata w biatlonie; w Vancouver będzie bronił srebrnego medalu olimpijskiego z Turynu w biegu na 15 km ze startu wspólnego