W połowie kwietnia podwójna mistrzyni świata z Liberca wreszcie skończyła starty i jak co roku znalazła czas, by spotkać się z fanami w swojej dawnej szkole. Kiedyś oklaskiwali ją sąsiedzi, teraz na Kasiński Dzień Sportów Zimowych tłumy walą drzwiami i oknami. "Już rok temu zaczęło brakować miejsc. Teraz modnie jest pokazać się w towarzystwie naszej Justyny. Ciekawie było, gdy przyjechał minister Mirosław Drzewiecki ze swoją świtą. Justyna usiadła w pierwszym rzędzie, czekając na rozpoczęcie imprezy, a jeden z urzędników machnął do niej, by natychmiast zwolniła miejsce ministrowi. Dopiero, gdy szeptem przekazano mu z kim ma do czynienia, szarmancko przysunął jej krzesło" - wspomina miejscowa nauczycielka.
Kiedy do szkoły przyjeżdża Justyna, dzieciaki piszczą z radości. Panuje tu prawdziwa „kowalczykomania”. Na ścianach gabloty, a w nich zdjęcia Justyny, gazetki o Justynie, portrety Justyny. Pół szkoły bierze udział w konkursie plastycznym o Justynie, drugie pół pisze o niej wiersze. "Raz ją zaprosiliśmy, a jej nie ma i nie ma. Jezus, zapomniała o nas" - wspomina Marta Skowronek, wuefistka mistrzyni z czasów podstawówki. "W końcu przyjechała busem. Wchodzi do szkoły, uśmiecha się szeroko i pyta: czy są tu jacyś silni mężczyźni? Szczęka mi opadła, kiedy okazało się, że przywiozła nam telewizory, magnetofony i DVD. Ma dobre serce..."
Jak Justyna lekcje torpedowała
Rodzice Justyny są już „kowalczykomanią” zmęczeni. Ojciec, Józef, powie czasem kilka słów o córce, ale matka ucieka przed prasą. "Na rozmowę z panią Janiną nie ma żadnych szans" - uprzedza dyrektor szkoły Janina Ziemianin. A jednak! Na mamę Kowalczyk wpadamy tuż po dzwonku na przerwę. Właśnie skończyła prowadzić lekcję polskiego. "Straszna z niej kosa, ale sprawiedliwa" - mówią dzieciaki. Justyna też coś o tym wie.
"Uczyłam Justynę polskiego, byłam wychowawczynią jej klasy. Przyznam, że wymagałam od niej więcej niż od innych" - wspomina pani Janina. "Justynka była bardzo niepokornym uczniem, jeśli chodzi o analizę utworów. Zawsze miała swoje zdanie i potrafiła jednym pytaniem storpedować sugerowany przez podręczniki tok myślenia. Wciągała do żywej dyskusji całą klasę. Myślałam, że pójdzie na studia prawnicze. Zaczęłam nawet zbierać dla niej książki. Na marzeniach się skończyło. Została sportowcem i też dobrze".
Główna cecha Justyny? Upór. W każdej sprawie, od małego. Kiedy w ósmej klasie postawiła na sport, pani Janina uznała, że nie ma już sensu, by startowała w konkursie polonistycznym. A Justyna tymczasem zabrała na obóz biegowy cały plecak książek. "Zgłosiła się do konkursu i została finalistką etapu wojewódzkiego. Nie musiała zdawać języka polskiego podczas egzaminów do liceum" - mówi mama mistrzyni. Mogło być jeszcze lepiej, ale na ostatni etap olimpiady nie pojechała, bo wybrała obóz sportowy.
Pani Janina długo nie wierzyła, że Justyna wytrzyma treningowy reżim. "Justysia była małym leniem, jeśli chodzi o poranne wstawanie. Myślałam, że nie wyrobi w sobie wewnętrznej dyscypliny. Patrzyłam więc na jej treningi z niewiarą, ale i z obawą. Już starsza córka Ilona była wicemistrzynią Polski w sztafecie, ale nie pogodziła biegania z nauką. Widziałam, jaka to ciężka harówka, a Justyna była tym naszym najmłodszym, rozpieszczonym dzieckiem. Nie chciałam, żeby tyle pracowała" - przyznaje pani Kowalczyk.
Sportowe zacięcie córki od początku popierał natomiast tata, Józef. "Zawsze potrafiła go przerobić na swoje kopyto. Sam uprawiał biegi jeszcze w wojsku" - wspomina pani Janina. Pan Józef, kierownik schroniska na szczycie Śnieżnicy, zabierał Justynę do pracy, gdy jeszcze była przedszkolakiem. "Miała niespożyte siły. Na dość stromym podejściu Justysia powinna iść za tatą albo prosić, żeby wziął ją na ręce. Tymczasem biegła przed nim i pytała, czemu tata tak wolno idzie!"
Umie wszystko poza dojeniem
Sprawdzamy legendarną już trasę na Śnieżnicę. Jest kwiecień, ale na zboczach góry wciąż leży śnieg. Szlak do schroniska jest całkowicie zasypany. Brniemy po kolana w białym puchu, co chwila wpadamy w zaspy. Końca lasu nie widać, do schroniska docieramy spoceni i przemoczeni. 'Gdy nie było nikogo w domu, to szła do taty. Posiedziała w schronisku kilka godzin i razem wracali do domu. Charakter to ona ma" - mówi „szeryf” schroniska ksiądz Jan Zając. "Nikt się nie spodziewał, że zrobi taką karierę, że będzie medalistką" - dodaje nasz przewodnik Rafał Kubowicz, który prowadzi na gminnej stronie internetowej dział o Justynie.
Trzeba przyznać, że mała Justyna miała parę. Skąd tyle siły u kilkuletniej dziewczynki? "Nasze dzieci pomagały nam w gospodarstwie. Wiedzą co to sianie czy oranie. Justyna umie zrobić wszystko poza dojeniem krowy. Uznałam, że skoro starsze dzieci już to potrafią, ona nie musi. W gospodarstwie rolnym człowiek bierze się z naturą za rogi" - tłumaczy pani Janina.
W Kasinie nigdy nie było wielu rozrywek. "Po szkole były koleżanki, czasem dyskoteki. Na jedną z nielicznych kasińskich atrakcji, stok zjazdowy, Justyna nie chodziła. Nie lubiła tego. Wolała założyć narty i biegać obok domu" - wspomina mama.
Justyna od zawsze miała dryg do sportu. Zaczynała w trzeciej klasie, pod okiem dyrektora szkoły Józefa Skowronka, od biegów przełajowych. "Brała udział we wszystkich zawodach i zajmowała w nich czołowe miejsca" - wspominają jej wuefiści z Kasiny Wielkiej Marta Skowronek i Janusz Kałużny.
"Startowała w czwórboju lekkoatletycznym, grała w koszykówkę, w piłkę ręczną. Narty były tak naprawdę przy okazji. Braliśmy szkolny sprzęt i szliśmy na łączkę. Tylko jak tu biec, skoro nie ma smarów? No to jodełka i dzieciaki podbiegały pod górkę, a potem dla rozrywki z niej zjeżdżały. To było doskonałe przygotowanie wytrzymałościowe" - wspomina Skowronek. "Była świetna w szczypiorniaka. Praworęczna, ale z tendencją do rzutów lewą ręką. Pojechaliśmy na zawody do Szklarskiej Poręby, a jej wchodziły wszystkie strzały! Po chwili trener rywalek krzyczał: Weźcie przykryjcie tę małą Kowalczykównę we trzy albo i cztery, bo ucieka wam jak ten zając!"
W szóstej klasie podczas zawodów w biegach przełajowych Justynę wypatrzył Stanisław Mrowca z klubu Maraton Mszana Dolna. "Chciałem, żeby zabrali Justynę na letni obóz. Siedziała już na walizkach, ale ostatecznie jej nie wzięli. Bardzo to przeżyła, strasznie się na mnie obraziła. Zapowiedziała nawet, że nie będzie już ćwiczyć, ale szybko jej przeszło" - wspomina Kałużny.
Do Maratonu Kowalczyk trafiła później, po swoich pierwszych zawodach w biegach narciarskich. "Wsadziłem kilka dziewczyn do samochodu i zawiozłem do Zakopanego. Justyna zajęła tam drugie miejsce w mistrzostwach Polski młodziczek. Techniki nie miała żadnej, ale nadrabiała wytrzymałością. Na podjazdach prowadziła, na ostrzejszych zjazdach się wywracała" - mówi Kałużny.
Trenerzy z Maratonu poważnie wzięli się za technikę Justyny. "Najwięcej trenowaliśmy w Nowym Targu u Staszka Mrowcy, który przyjmował nas w Domu Nauczyciela. W Kasinie nie było wtedy dróg i warunków na nartorolki. Już zimą Justyna została włączona do kadry wojewódzkiej, trochę po znajomości, bo sezon wcześniej nie jeździła, więc nie miała wyników. Najgorzej było jak skończyła się zima. Mrowca znalazł maleńki płat śniegu w Górcach, może 200 metrów. Dzięki temu mieliśmy przewagę - my jeździliśmy, reszta Polski stała" - opowiada trenujący ją Krzysztof Jarosz. "Justyna ćwiczyła tam z wielkim zaangażowaniem i pociągnęła za sobą resztę grupy. Po takich treningach pojechaliśmy na mistrzostwa Polski do Ustrzyk Górnych. Wygrała tam z dużą przewagą. To było zrządzenie losu - później nie było już takiego przypadku, że ktoś zdobył tytuł z marszu. To po tej wygranej Justyna zdecydowała, że zostaje w sporcie".
Kowalczyk odeszła z Maratonu, gdy została studentką. Trafiła do AZS AWF Katowice. Wkrótce mały Maraton się rozsypał. Dopiero sukcesy Justyny spowodowały, że w Kasinie Wielkiej i Mszanie Górnej na nowo zapanowała moda na narty. Jarosz z pomocą wójta Tadeusza Patality powołał do życia sekcję narciarską w klubie LZS Witów Mszana Górna. Pierwsze sukcesy już są - 17-letnia Patrycja Wąchała dostała się do kadry Polski na mistrzostwa Europy.
Pogróżki i cud Boży
"Były sukcesy, ale i straszne momenty. Takie, o których trudno mówić" - mamie Justyny grzęźnie w gardle każde słowo.
Kiedy Justyna zaczęła treningi w klubie, stało się jasne, że powinna się uczyć w szkole sportowej. Trafiła do Zakopanego, do tamtejszej Szkoły Mistrzostwa Sportowego. I się zaczęło...
"Z nauką radziła sobie doskonale. Mieliśmy natomiast straszne kłopoty związane z jej pobytem w internacie. Natrafiła na <falę>, która skupiła się na niej w całej okazałości" - przełyka łzy mama mistrzyni. "Pierwszy rok, do kwietnia, to był koszmar. Dziewczęta, które ją dręczyły, były już maturzystkami i chodziły jak święte krowy. Justynka uciekła stamtąd i szukaliśmy dla niej innej szkoły. Ostatecznie po wielokrotnym informowaniu o wszystkim trenerów i dyrekcji uciekliśmy się z mężem do szantażu. Powiedzieliśmy, że jeśli dziecku znów ktoś będzie urządzał poligon lub wysyłał je na drugi koniec Zakopanego po bułki, to nie pójdzie do sklepu, tylko na najbliższy posterunek policji. Dopiero kiedy tak powiedzieliśmy i naprawdę byliśmy gotowi to zrobić, terror się skończył. Jak przypomnę sobie ten rok, to włosy mi dęba stają. Co my żeśmy przeżyli, a co musiało przetrzymać dziecko, o czym nam nie powiedziało, a dowiedzieliśmy się później od innych osób... Tylko cud Boży sprawił, że ona stamtąd wyszła cało".
Justyna długo milczała. "Pękła dopiero, gdy rozchorowała się przed ważnymi zawodami, za co dostała naganę od trenerki. Wtedy nie wytrzymała" - Marta Skowronek w życiu się nie spodziewała, że Justyna mogłaby mieć taki problem. "Dziwię się, że się dała, że nie odpyskowała".
"SMS rządzi się własnymi prawami. To taka zamknięta szkoła z dzieciakami z Zakopanego, Nowego Targu, a ona była obca" - opowiada Janusz Kałużny. "Zakopane to Zakopane. One z <wielkiego> Zakopanego, Justyna z wiochy. Jeśli im dorównywała, a nawet była lepsza, to było trzeba ją docisnąć" - przypuszcza Skowronek.
Kochają ją na ambonie i pod sklepem
Kiedy biegnie Justyna, wieś pustoszeje. Sąsiedzi zasiadają przed telewizorami. Podziwiają ją, nie powiedzą o niej złego słowa. Wójt, sołtys, ksiądz, gospodyni, panowie spod sklepu - dla nich wszystkich jest gwiazdą. Ksiądz Marian Juraszek z dumą opowiada o sukcesach Justyny z ambony, cała wieś modli się w jej intencji, w czasie zawodów nieczynne są sklepy.
"Gdy msza była o 15, a Justyna biegła po Kryształową Kulę, to każdy w ostatniej chwili wyskakiwał do kościoła" - opowiada Helena Lulek prowadząca gospodarstwo agroturystyczne. "Kochamy ją, bo zawsze jest sobą. Ma wielki szacunek do starszych, nigdy nie przebiegnie bez <dzień dobry>, uśmiechu".
Dzięki sukcesom Justyny o maleńkiej Kasinie jest głośno w całej Polsce. "Jak przyjeżdżają do mnie goście, to od razu pytają o dom Justyny. Jedni poszli nawet przed 5 rano wiwatować pod jej domem po mistrzostwach w Libercu. Wzięli fajerwerki, śpiewali i udało się, bo wyszła do nich. Goście zawsze proszą, by Justynie od nich pogratulować, pozdrowić. Kwiecień już, a ja nadal mam komplet i telefonów tyle, że bym dwa domy zapełniła! Turyści chwalą się znajomym: jedziemy do Kasiny, do <złotej Justyny>. Powinniśmy to wykorzystać" - mówi Helena Lulek.
Władze Mszany Dolnej, na której terenie leży Kasina, zdają sobie z tego sprawę. Wójt Tadeusz Patalita wie, jak spożytkować sukces.
"Trasy i jeszcze raz trasy biegowe. Bo dzieciaki chcą biegać, ale na razie nie mają gdzie" - mówi. Patalicie marzy się w Kasinie zimowa olimpiada, albo przynajmniej Puchar Świata. 'Moglibyśmy organizować je razem z Krakowem i Zakopanem w 2011 roku. Wystąpiłem już o honorowy patronat do premiera" - zdradza wójt.
Mieszkańcy gminy, których na to stać, jeżdżą za Justyną po całej Europie. Na mistrzostwa do Liberca wyruszyła autokarami 200-osobowa wycieczka. Mieli kurtki i szaliki z wizerunkiem Justyny. "Kiedyś obrażono nas, mówiąc, że pojawiliśmy się wraz z sukcesami. Nieprawda! Byliśmy z Justyną, gdy mdlała w Pragelato, a że teraz mamy gadżety? Tak jest na całym świecie. Jesteśmy teraz w centrum uwagi i niech inni nam zazdroszczą" - emocjonuje się Kubowicz.
Ojców sukcesu zawsze jest wielu
Podczas gdy wycieczka wójta Patality krzyczy na zawodach: „Justyna, Justyna”, rodzina woli przystanąć z boku. Pani Janina i pan Józef w odosobnieniu przeżywają sukcesy i porażki córki. "Powiedzmy, że nie chcemy świadków naszych emocji. Nie chcemy też od siebie nikogo uzależniać i to najważniejszy powód naszych samotnych wypraw" - mówi pani Janina.
Sołtys Kasiny Wielkiej Bolesław Żaba wcale się temu nie dziwi. "Media nie dają im chwili spokoju, pod domem stoi po kilka wozów transmisyjnych, rodzeństwo też jest nagabywane. To, co się tu dzieje, jest wręcz niesmaczne".
Żaba pamięta Justynę z czasów, gdy była jeszcze dzieckiem. Sołtys był zresztą wiceprezesem Maratonu. "Ale to była już faza schyłkowa klubu. Władze gminy nie za bardzo chciały nas wspierać, większość ludzi nie była zainteresowana narciarstwem biegowym, to nie jest widowiskowy sport. Dopiero Justyna go spopularyzowała".
"Do biegania namówił ją Staszek Mrowca. Teraz wszyscy się podłączają pod jej sukces, ale bakcyla narciarskiego złapała tylko dzięki niemu. Ileż razy ten Staszek do mnie przychodził i mówił: zróbmy coś, ona jest świetna. Ale jako klub nie mieliśmy już żadnych możliwości, żadnych szans. Kiedyś nikt nie chciał jej pomagać, a teraz wszyscy są jej sympatykami, czeki wręczają. Powiem tak" - trzeba pomóc młodzieży na początku kariery, bo Justyna już da sobie radę, a są tu dzieciaki, które mogłyby pójść w jej ślady. Mające charakter dzieci z gór pracujących w polu.
Najpierw sukces, potem piekło
Dla kibica każdy występ Kowalczyk to nadzieja na sukces, dla rodziców przede wszystkim strach. "To jest troska o to, czy skończy bieg, czy nic jej się nie stanie. My nie liczymy punktów. Oczywiście, cieszymy się ze zwycięstw Justynki, ale czekamy, żeby wszystko było w porządku, żeby nie było telefonu z informacją: bardzo źle się czuję, nie wiem, co robić" - mama Justyny sięga po chusteczkę. Doskonale pamięta czasy, gdy córka jeździła na zawody bez żadnej opieki medycznej, jedynie z trenerem Wierietielnym. "Jechała daleko pod koło podbiegunowe i dzwoniła: jestem przeziębiona, mamo co mam robić? Dla nas to był ogromny stres. Justynka zawsze jeździła na obozy obładowana lekarstwami, a my trzęśliśmy się o nią ze strachu. Dobrze, że teraz w PZN zrozumieli, jak ważna jest rola lekarza".
"Ludzie pytają mnie, czy ona zawsze jest taka samotna. A ona nie jest samotna. Ona sama się izoluje. Ma wielu przyjaciół, z którymi jest zżyta, ale nie chce ich wciągać w swój świat, który na zewnątrz jest taki ciekawy i pełny chwały, a w rzeczywistości bardzo trudny" - dodaje mama.
Ona doskonale wie, jak ciężko Justynie pogodzić się z porażką. "Jest różnie... Kiedy przewróciła się na zawodach w Nowym Mieście, płakała bardzo. Ale jest też tak, że się zamyka... Dlaczego tak ciężko mi o tym mówić? Bo te wywrotki tak naprawdę nie mają wielkiego znaczenia. Ale my patrzymy na wszystko przez pryzmat tamtej wpadki, kiedy ona przeżyła piekło i my też".
Tamta wpadka
Pani Janina ma na myśli dyskwalifikację Justyny po mistrzostwach świata w Oberstdorfie w 2005 roku: "Od tego czasu, mówiąc o porażkach, nie umiemy się opanować, bo pamiętamy, że jest sukces, a później nagle go nie ma. Wtedy też była radość, a potem stało się to... Zaczęła się straszna nagonka. Myśleliśmy, że dziewczyna coś sobie zrobi. A to przecież stało się nie z jej winy, tylko dlatego, że ktoś nie zapewnił jej odpowiedniej opieki. Wtedy daliśmy sobie radę, ale kosztem zdrowia i jej, i naszego. Teraz ona najczęściej przeżywa porażki w samotności albo z trenerem. On potrafi jej wytłumaczyć wiele rzeczy".
Pewne jest jedno - Justyna nie okaże słabości przy obcych. "Nigdy nikomu nie pokaże, że ją boli. Nie jest beksą. Trener mówi, że Justysia jest dla siebie najlepszym psychologiem" - mówi pani Janina.
Właśnie - trener. Aleksander Wierietielny wypatrzył Justynę, gdy miała już 18 lat i zdobyła mistrzostwo Polski seniorów w sprincie. Od tego czasu są nierozłączni. Czy rodzice nie zazdroszczą Wierietielnemu, że ma Justynę przy sobie niemal przez 365 dni w roku?
"W momencie gdy moje dzieci wybrały swoją drogę życia, nie narzucamy się im z mężem. Wiedzą, że zawsze mogą przyjechać, że jesteśmy na każde ich zawołanie. Ale dobrze jest, jak jest" - twierdzi pani Kowalczyk. "Jeśli Justyna widzi w trenerze przyjaciela, który jej pomoże, który traktuje ją jak córkę, to jest to dobry układ. Kiedy odwrócił się od niej cały świat, on zabrał ją do Hiszpanii na własny koszt, mimo że mógł zostać zwolniony, bo trenował z nią na trasach FIS-owskich. Był przy niej, to dzięki niemu wytrwała".
O tym, że Justyna zbiera osły, pisano wielokrotnie. Przytulanki nie tylko odzwierciedlają jej uparty charakter, stwarzają także namiastkę domu podczas długich wyjazdów. Kiedy mistrzyni wraca do rodziców, do Kasiny, zaszywa się w swoim pokoju, w którym każda rzecz czeka na właścicielkę dokładnie w takim stanie, w jakim została pozostawiona. "Kiedyś starałam się układać jej rzeczy czy wycierać kurze, ale dostałam burę, że ona lubi kurz i powinna mieć odrobinę prywatności. Dlatego teraz nie wchodzimy do jej pokoju. Przyjeżdża po czterech miesiącach, pierze, układa w szafie. Cieszą ją te proste czynności" - kończy pani Janina.