Eksplozja niesamowitej formy Małysza nastąpiła w 2001 r. Po tym jak z rekordową przewagą wygrał Turniej Czterech Skoczni, na mistrzostwa do Lahti jechał w roli faworyta. "To wcale nie pomagało. Na dużej skoczni bardzo chciałem wygrać. Miałem pecha i skończyło się na <tylko> drugim miejscu" - wspomina Małysz.
Dzięki wspaniałemu skokowi w drugiej serii mistrzem został wtedy Martin Schmitt. Niemcy triumfowali. Przed imprezą szukali sposobów, by zdeprymować Małysza. Stacja RTL przygotowała plakaty reklamujące rywalizację Polaka ze Schmittem, jak pojedynek bokserski.
"Ja na tych zdjęciach byłem uśmiechnięty, a Schmitt poważny, jakby chciał mnie zniszczyć wzrokiem. Nie wiem dlaczego się na to zgodził" - mówi Małysz, który w drugim konkursie zdobył złoty medal na średniej skoczni. "Paradoksalnie ten pechowy pierwszy konkurs tak mnie podbudował, że przed drugim czułem się pewniakiem do zwycięstwa. Zawsze na mniejszych obiektach dobrze skakałem i nie wyobrażałem sobie nic innego, jak zwycięstwo" - dodaje skoczek.
Dwa lata później we włoskim Predazzo na Polaka nie było już mocnych. Wygrał oba konkursy, choć musiał przekonywać ówczesnego trenera Apoloniusza Tajnera do swojej koncepcji przygotowań do mistrzostw. "Polo się upierał, by jechać na zawody Pucharu Świata do Willingen. Ja wtedy byłem w średniej formie i chciałem zostać w domu, potrenować. Zrobiliśmy tak na moją prośbę, w treningi włączył się też Jasio Szturc. I przełamałem się. Jechałem do Włoch optymistycznie nastawiony" -zdradza Adam. "Ale do głowy mi nie przyszło, że będzie taki efekt" - dodaje.
A efekt był niesamowity. Jeśli po zaciętym konkursie na skoczni K-120 ktoś miał wątpliwości co do dyspozycji Małysza, stracił je na obiekcie K-95, gdzie Polak wygrał z przewagą 16 pkt. Małysz chętnie opowiada również o swoich pierwszych mistrzostwach świata z 1995 roku, w Thunder Bay w Kanadzie i kolejnych, rozegranych w norweskim Trondheim.
"Thunder Bay to było wielkie przeżycie. W mistrzostwach świata juniorów zająłem 10. miejsce. A potem pojechałem na mistrzostwa seniorów i byłem 10. i 11. Dzięki Polonii czuliśmy się w Kanadzie swojsko. Rodacy wynajęli nam samochód, pojechaliśmy nad wodospad Niagara i do Toronto. W Trondheim mieszkaliśmy na promach. Sportowcy w turystycznych, a działacze i sędziowie w luksusowym. My skoczkowie i tak mieliśmy mieliśmy szczęście, bo każdy dostał swoją kajutę. Biegacze gnietli się po dwóch" - wspomina nasz mistrz.