Karolina Baca-Pogorzelska: Znamy się już od jakiegoś czasu z Twittera (jakkolwiek okropnie to brzmi), więc nie będziemy tutaj na pani – żeby czytelnicy się nie dziwili, że ja tak sobie na „ty” do mistrzyni olimpijskiej pozwalam. To co, może najpierw w ramach rozgrzewki, Justyno, porozmawiamy o górnictwie?

Reklama

Justyna Kowalczyk: Mój tata pracował jako spawacz w kopalni w Jaworznie.

Może w tej samej, co mój dziadek? Bo ja się w Jaworznie urodziłam.

No, to temat węgla mamy załatwiony, uff (śmiech).

Ale sportu zdecydowanie nie. Ile albo może jak płaci się za poświęcenie się sportowi?

Płaci się przede wszystkim czasem i bliskością. Czas to 320-330 dni w roku poza krajem, czyli poza rodziną. Jest internet, skajpy, twittery, ale to namiastki, które nie zastąpią prawdziwego kontaktu. Tryb normalnego człowieka włącza się w przerwach obozowych, kiedy trzeba iść do banku, urzędu, coś załatwić, ogarnąć studia. Oczywiście mama czy tata muszą to wytrzymać, na szczęście mam dzielnych rodziców. Dziś mają sześćdziesiąt kilka lat, języków nie znają, a potrafili wsiąść w samochód i jechać do podbiegunowego Kuusamo tylko po to, by córkę zobaczyć. Na tym opierał się przez te wszystkie lata kontakt z rodziną i to było największe poświęcenie. Czasem wyjeżdżając na kolejny obóz, wiedziałam, że żegnam się bezpowrotnie z bliską mi osobą, która dłużej nie mogła już znieść takiego życia.

Oczywiście jest też zdrowie, ale każdy zawód ma swoje plusy i minusy. Jak jesteś sportowcem wyczynowym, doskonale wiesz, że decydujesz się na męczenie organizmu do skutku. Ale w całym tym bilansie widzę więcej plusów. To jest samorealizacja, do której się dąży.

Reklama

Pawłowi Wilkowiczowi powiedziałaś, że niedawno byłaś po raz pierwszy w zoo.

To są rzeczy pod tytułem „bo nie było czasu”. Ten rok jest pierwszym, kiedy byłam cztery czy pięć razy w kinie, bo przez ostatnich 18 lat nie byłam chyba wcale. Jak nie masz czasu, wolisz patrzeć na człowieka, a nie w ekran. Jeszcze trudniej zrobiło się, jak się pojawiła sława, bo czasem wolisz się schować. Przynajmniej ja tak mam.

A początek? To nie inwestycja finansowa?

U mnie dzięki stypendium sportowemu było odwrotnie. Pod tym względem to był naprawdę trudny czas w mojej rodzinie. Miałam 15 lat i mogłam przynajmniej w pewnym stopniu sama się utrzymać, odciążyć rodziców. Nie liczyłam, że będę z tego żyć. Kto wtedy wiedział, co to biegi narciarskie. Ale się udało. Szybko, bo pod koniec lat 90., znalazł się sponsor. W szkole sportowej miałam zapewniony internat za darmo. Dla kogoś, kto nie miał pieniędzy, to były duże sprawy.

Jak się umawiałyśmy na wywiad w Zakopanem, mówiłaś, że musimy znaleźć dobre miejsce, żeby nie robić konkurencji misiowi na Krupówkach. Już chyba wiem, co masz na myśli...

Dzisiaj robiłam trening poza Zakopanem, trener czekał na mnie na stacji benzynowej. Zrobiłam te swoje 60 km biegu w trzy godziny i przydreptałam ledwo żywa, a tu już kolejka do zdjęć się ustawia. Tylko jak ja wtedy wyglądałam...W takich sytuacjach, kiedy jestem bardzo zmęczona, odmawiam, chociaż wiem, że ci ludzie o tym moim zmęczeniu nie wiedzą, że odbierają mnie jako gbura. Po tylu latach zdaję sobie sprawę, że może nie do końca dobrze robię, ale z drugiej strony wygrywa we mnie człowiek, który chce wsiąść do auta, jechać w chałupę i po prostu zjeść obiad.

Ty byłaś jednak kiedyś zupełnie inną Justyną Kowalczyk. I nie mówię tu o Twoich jasnych włosach, które były wtedy ciemniejsze. Chodzi mi o podejście choćby do porażek w czasach, gdy przyzwyczaiłaś nas, kibiców, do niemal stałego wygrywania. Znosiłaś to gorzej. Potem się to zmieniło. Dojrzałość? Praca dobrego psychologa?

Rzeczywiście, to słuszna uwaga. W życiu, w szkole zawsze byłam prymuską. Nawet na zajęciach z w-f musiałam wygrywać wszystkie piłki.

Chyba przede wszystkim tam.

No tak, ale w innych przedmiotach nie mogłam i nie chciałam sobie odpuszczać.

Świadectwo z czerwonym paskiem?

Przez całe życie, ale ja tego nie uznaję za coś złego, bo ta samodyscyplina zaprowadziła mnie w to miejsce, w którym dzisiaj jestem. Mnie i mojemu rodzeństwu wpoili to rodzice, jesteśmy im za to bardzo wdzięczni. Ale najwięcej zmian wprowadziła moja choroba. Gdy za dużo było już tego wszystkiego, co działo się w moim życiu i prywatnie, i zawodowo, to jedyne, co mogłam zrobić, to zatrzymać się i zastanowić: po co? Oczywiście pamiętam wszystkie swoje wygrane, drugie, trzecie miejsca. Ale to była taśma. Nie było tak, że wygrałam zawody i było: hurra, hurra. Owszem, cieszyliśmy się, ale za chwilę wsiadaliśmy z trenerem do auta, jechaliśmy na kolejne zawody. W międzyczasie ustalaliśmy, że trzeba zrobić regenerację, potem kolejny trening.

Maszynka?

Dobrze zaprogramowana, żeby się w tej swojej fantastyczności nie rozpłynąć.

Na podium już układałaś plan: basen, sauna, trening?

Nie, ale wiedziałam, że zaraz będzie kontrola dopingowa, zadzwonią dziennikarze z Polski. A ja już ledwo żywa, najchętniej poszłabym spać, ale trzeba rozmawiać. Komórka wibrująca w kieszeni oznaczała, że dzwonią rodzice. Wszystko było poukładane, choć mało kto to rozumiał. Bez tego ta maszynka by nie hulała.

A było miejsce na spontan?

No pewnie, ja w ogóle jestem wesołą dziewczyną. Tylko będąc spontanicznym trzeba pamiętać, że jutro trzeba wstać na trening.

Pamiętamy Twój wywiad, w którym powiedziałaś o depresji, o utracie dziecka, o sprawach bardzo intymnych. Zszokowałaś, bo chciałaś, czy tak wyszło?

Tak naprawdę to była rzecz ratująca mi życie. Wiem, że wiele osób twierdzi, że to niepotrzebne, że takie rzeczy zostawia się tylko sobie, ale dla mnie to było wtedy najlepsze, co mogłam zrobić. Powiedzieć to wszystko, wywalić i zacząć walczyć o siebie od początku. I tak się stało. Budowałam i buduję się od nowa jako kobieta, jako sportowiec. Dzisiaj, gdy ktoś mnie pyta o przed i po, to sama mówię „tamta Justyna”.

Czyli jest granica?

Zdecydowanie. W sporcie mówię „Justyna mistrzyni, nie porównuj mnie z nią”. Ja oczywiście bardzo cenię „tamtą Justynę”, są momenty, że za nią tęsknię, bo chciałabym być taka silna i tak pocisnąć jak ona, ale w sumie fajnie się poukładało. Udało mi się wyjść z dołka, choć ten proces jeszcze trwa. Mało kto to rozumie, bo przecież tak dużo się uśmiecham. Wtedy też się uśmiechałam, i przez lata też płakałam.

Teraz rzadziej płaczesz?

Tak, łzy się już wylały. Wiem jednak, że pomogłam nie tylko sobie, ale i innym chorym na depresję. Dzisiaj nie jestem gorsza, jestem po prostu inna. A w sporcie nadal tak samo uparta, choć rzeczywiście pojawiła się jakaś łagodność. Uśmiech jest łatwiejszy i bardziej szczery.

W sporcie jednak trochę się u Ciebie zmieniło. Nie ma Cię już m.in. w Tour de Ski. Tęsknisz za morderczym podbiegiem na Alpe Cermis?

Tu wszyscy budują legendę. Pięknie jest tam na górze, ale podbieg był naprawdę trudny.

Za to biegasz teraz w maratonach. A sezon, który zaraz ruszy, to sezon olimpijski. To Twój cel?

Igrzyska Olimpijskie są zawsze najważniejsze i robimy wszystko, by wypaść tam jak najlepiej, cokolwiek to znaczy przy mojej obecnej dyspozycji.

Plan już jest?

Na pewno nie wystartuję na 10 km stylem dowolnym, za to pobiegnę we wszystkich innych konkurencjach, w tym także w sztafecie z Sylwią Jaśkowiec. Ale uspokoję kibiców – nie będę zmęczona maratonami, bo wystąpię tylko w jednym na początku stycznia. Bardziej by mnie pewnie zmęczyło Tour de Ski.

Co powiesz w styczniu kibicom przed igrzyskami?

Że zrobiłam wszystko tak, jak trzeba. Zawodniczka na moim poziomie i z moimi osiągnięciami nie może powiedzieć, że jedzie po dziesiąte miejsce. To się nie godzi. Ale ja znam realia. Niemniej jednak znowu porwę się z motyką na słońce, choćby cały świat mi mówił, że nie powinnam. Najwyżej spadnę z tego słońca, nie pierwszy i nie ostatni raz.

To ostatnie igrzyska?

Nie mam zielonego pojęcia. Przed Soczi w 2014 r. byłam pewna, że to były moje ostatnie igrzyska i w kolejnych nie wystartuję. Ale teraz nabieram w swoje stare żagle coraz silniejszego wiatru. Na pewno będzie przerwa na życie osobiste, ale czy to ostatnie igrzyska? Nie wiem, nie chcę składać żadnych deklaracji.

Ale mimo wszystko jesteś bliżej końca niż początku kariery. Kiedy przyszedł ten moment, że trzeba było zacząć o tym myśleć?

Dwa lata przed Soczi, czyli ok. 2012 r. Po Soczi miało się zacząć normalne życie. Ale jak się żyje w ten sposób, to się dzieje krok po kroku. Do Zakopanego sprowadziłam się półtora roku temu, wcześniej mieszkałam u rodziców w Kasinie. Dopiero teraz się przeorganizowałam. Ustaliliśmy z trenerem, że przerwy między obozami będą dłuższe, więc nie tydzień, a dwa. Że będziemy próbowali trenować w Zakopanem. Zamiast mieszkać w Centralnym Ośrodku Sportu, mieszkam u siebie w domu, co jest fantastycznym doświadczeniem - w końcu sobie sama piorę i gotuję.

Kilkanaście lat temu zaliczyłaś wpadkę dopingową, i to raczej dość świadomie. Wzięłaś przed startem tabletkę przeciwbólową, która jest dopuszczalna, ale nie w dniu zawodów.

Wtedy nie było lekarzy, którzy tego pilnują. To był nasz błąd. Dzisiaj jak dostaję odżywkę czy maść, od razu zdjęcie wysyłam do lekarza. Nigdy się nie wypierałam, życie mi się wtedy zawaliło, ale przyjęłam dyskwalifikację na klatę.

Z dopingiem jest różnie, raz świadomy, innym razem wierzę, że przypadkowy.

No jasne, poza tym są substancje i „substancje”. Np. niedozwolony poziom pseudoefedryny w organizmie to jakby trzy gripeksy. Przy czym poza zawodami ona jest dozwolona. A nie mam przecież pewności, że jak zażyję to w czwartek, to do soboty na pewno z organizmu zniknie.

W sklepie też czytasz etykiety?

Alberto Contador kilka lat temu bronił się, że w jego organizmie znalazły się niedozwolone substancje po tym, jak nieświadomie zjadł wołowinę z zakazanym clenbuterolem. Może nie czytam wszystkich ulotek, ale otwartej wody na trasie na pewno bym od nikogo nie przyjęła.

A nie uważasz, że sport idzie w złym kierunku? Po latach okazuje się, że ten, który był dziesiąty, nagle jest medalistą, bo cała reszta wpadła na dopingu.

To jest przykre. Ja bym chyba wolała, żeby wszystkie pozbierane latami próbki otworzyć i przebadać, ale z jakichś przyczyn tak się nie dzieje, nie wiem dlaczego. To zabiera jednak całe piękno sportu. Przysłanie medalu pocztą jest słabe.

Przejmujesz się komentarzami na swój temat w sieci?

Czasem tak, bo momentami piszą takie pierdoły... Ale bywa, że chce mi się śmiać - jak ktoś nie umie zdania po polsku sklecić, to ja się z nim liczyć nie będę. Liczę się z tymi, co mają coś w głowie.

Podziwiam Cię, bo ja jak czytam czasem komentarze pod swoimi tekstami, to opadają mi ręce. A Ty np. na Twitterze jesteś oazą spokoju.

Ludzie często nie czytają ze zrozumieniem, nie wyczuwają ironii. Nie lubię głupoty, więc czasem lubię ją pokazać. Słyszę wtedy, żebym się za bieganie wzięła, a nie na Twitterze siedziała. Szkoda mi tylko mojej mamy, która jeszcze nie ma takiego „filtra”.

Co będziesz robić na emeryturze? Nie tej narciarskiej, tylko tej za kilkadziesiąt lat. Tylko błagam, nie mów mi, że będziesz biegać.

Oczywiście, że będę! Muszę - tak jest skonstruowane moje ciało. Pewnie będę poświęcać czas rodzinie. Wcześniej jednak jakiś zawód trzeba ogarnąć, by na tę emeryturę przejść. Uczyłam się wiele lat, równolegle startując, więc powinno się udać.

Jesteś doktorem nauk o kulturze fizycznej. Wrócisz na uczelnię?

Czemu nie? To fajna, poukładana praca. Na razie mam komfort finansowy, nie mam noża na gardle, więc moja praca ma mi przede wszystkim dawać satysfakcję.

Ale wiesz, że jak skończysz karierę, nadal będziesz rozpoznawalna, a wszystkie plotkarskie serwisy będą żyć tym, że zjadłaś śniadanie albo jesteś w ciąży?

Jestem aktywna w mediach społecznościowych, ale podaję te informacje, które chcę podać. Nikt nie widział mojego domu, nikt nie widział mnie na imprezie z moimi bliskimi, niewiele osób wie, kto jest moją przyjaciółką. Myślę, że czas na wywlekanie minął. Jeśli ja nie pokażę Justyny w ciąży, to nie będzie jej widać i tyle. Choć faktycznie czasem w Boże Narodzenie pojawiały się telefony, autobusy pod domem czy oświadczający mi się amanci. Ale myślę, że paparazzi mają już ciekawsze obiekty niż ja.

Powiedziałaś o przyjaciółce - masz taką od serca, do której możesz zadzwonić nawet w środku nocy?

Tak, nawet dzisiaj po naszym spotkaniu przyjedzie do mnie z córeczkami. Znamy się z internatu. Mieszka w Nowym Targu, też kiedyś biegała. Życie się nam potoczyło inaczej, a jak się spotykamy słowo „narty” czy „trening” nie pada nigdy. Jak byłam chora, przyjechała do mnie do Warszawy autobusami, z dwumiesięcznym dzieckiem. Żeby przy mnie siedzieć. Potem ja przesiedziałam u niej część choroby. To anioł nie kobieta.

W sporcie są przyjaźnie?

Mówią, że są. Ja mam koleżanki. Na pewno dla wielu jestem w stanie dużo zrobić.

A poza naszą kadrą są rywalki czy też koleżanki?

Są koleżanki, czasem wolne dni spędzamy razem przy okazji treningów.

W norweskiej kadrze też masz koleżanki?

Nie, ale to bariera językowa, ja lepiej mówię po rosyjsku niż po angielsku (śmiech).

Nie mogę Cię nie zapytać o pomoc. Jesteś od lat zaangażowana w Bieg Mukoludków i pomaganie dzieciom chorym na mukowiscydozę. Dlaczego akurat ta inicjatywa?

Moja drużyna to nie tylko trenerzy i lekarze, ale i serwismeni. Mama jednego z nich pracowała w Rabce z chorymi na mukowiscydozę. Szefowa Polskiego Towarzystwa Walki z Mukowiscydozą wiedziała, że mama Mateusza ma do mnie dojście i tak się zaczęło. Zapytała, czy mogłabym odwiedzić ludzi w Rabce. To była Dorota Hedwig, była kajakarka. Oprowadziła mnie po oddziale, te dwie godziny były chyba najtrudniejsze w moim w życiu, potem w samochodzie beczałam jak durna. Ja w życiu nie widziałam tyle nieszczęścia. Widziałam dzieci, które w ostatnich stadiach choroby nie leżą a siedzą prosto, bo w innej pozycji ich mięśnie oddechowe już nie działają. Te dzieci się tuliły, mówiły otwarcie o śmierci, co było dla mnie szokiem. Po tej wizycie uznałam, że moja obecność może nic nie da, ale sława już może tak. Najpierw nie chciałam pokazywać publicznie tej pomocy, bo by mówili, że się lansuję. Ale pani Dorota mnie przekonała, że tak trzeba, bo wtedy oddźwięk będzie większy. I faktycznie tak się stało, zaczęło się otwierać coraz więcej drzwi. M.in. dzięki temu udało się odnowić oddział w Rabce, a przecież ja na początku prawie nie potrafiłam wymówić słowa mukowiscydoza. Trzeba pomagać słabszym. Zawsze.

Grasz też z WOŚP?

Tak, oczywiście. Pamiętam, jak kiedyś podczas Tour de Ski padło: potrzebujemy Twoich nart na aukcję, na już! Moja siostra jest anestezjologiem w krakowskim szpitalu w Prokocimiu, brat też jest lekarzem – dzięki nim wiem, jaki jest ogrom niesprawiedliwości dotykającej słabszych, ale też ile sprzętu w ich szpitalach jest dzięki WOŚP. Niech mnie teraz politycznie mieszają z błotem. Mam to gdzieś.

Teraz słyszysz, że namawiasz ludzi do brania kredytów.

I powinnam je spłacać. Tak, słyszałam. Przypomnę, że twarzą różnych banków jestem od 2010 r. Gdy wygrywałam, nikogo to nie raziło. Teraz, gdy przegrywam, to nagle stało się straszne. Jesteśmy dorośli. Gdy bierzesz kredyt, czytaj, co podpisujesz, albo oddaj prawnikowi, jeśli nie rozumiesz treści. To duże sumy, na wiele lat. I chyba zbyt duże zobowiązania, by podejmować je pod wpływem uśmiechniętej Justyny Kowalczyk.