MARTA MIKIEL: Co panu przyszło do głowy, żeby w środku zimy przyjeżdżać do Knurowa?
ANDRZEJ GOŁOTA: Prawda? Zamiast jechać na narty. Jestem gościem honorowym reprezentacji Chicago na mecz bokserski z Polską. Postawili mnie przed faktem dokonanym, kupili mi bilet lotniczy i powiedzieli, że jadę. Skoro już kupili, szkoda byłoby, żeby się zmarnował.
Przypomniały się panu stare czasy?
Dlaczego? Ja nigdy w życiu nie byłem w Knurowie.
Ale gdzieś pan boksował amatorsko.
W Jastrzębiu, w Sosnowcu, ale nie było podobnie. Tam tyle obrywałem, że nie wiedziałem, jak się nazywam. A tym razem podejmowali mnie bardzo przyjemnie. Zwłaszcza, jak na kogoś, kto jest z Warszawy.
Naprawdę myśli pan o tym, żeby znów walczyć?
Jak tylko uda się zreperować moją rękę, to dlaczego nie?
Znalazłoby się kilka argumentów, chociażby wiek. Skończył pan 42 lata.
George Foreman miał 48 lat, jak przestał boksować. Był już taki gruby, obwisły, brzydki.
Sam mówił mi kiedyś, że boksował tak długo wyłącznie z głupoty.
Tak? Ja tego nie słyszałem. Ale to jest jakieś wariactwo. W ogóle boks jest zwariowanym sportem, a właściwie to nawet nie jest sport, ale jakieś kuriozum. Pełna tragedia.
Więc co pana przy tym trzyma?
Sam się dziwię. Ale jak się nie umie robić nic innego, niczego poza tym się nie nauczyło. Jakoś zarabiać trzeba.
Wcześniejsza kariera chyba zabezpieczyła panu byt?
Pieniędzy zawsze brakuje. Jest na co wydawać. Moja córka poszła do college'u, syn gra w tenisa. Trzeba to wszystko opłacić. Z czego, jak nie z pracy?
czytaj dalej
Co się nie udało w listopadzie z Adamkiem?
Jak to co? Moja ręka jest niesprawna. Miałem operację łokcia, do tego kontuzja barku. Bez ręki nie ma boksowania.
Niektórzy mówią, że bardziej niż ręki brakowało panu szybkości.
Tak mówią? Bardzo możliwe. Czytała pani książkę Foremana? Dobra książka, warto przeczytać.
Wyleczy pan rękę i wraca na ring?
Tak. Daję sobie na to parę miesięcy, góra trzy.
Co dokładnie tej ręce dolega?
Niedobra jest. Kiedyś może jak wydam książkę o Gołocie, to napiszę szczegółowo o ręce. Na razie nic nie wolno nikomu mówić, bo jeszcze jakiś rywal usłyszy i będzie mnie lał. Jak Adamek. Adamkowi też ktoś o tym powiedział. Jakaś gżegżółka zakukała, jak ma boksować.
Nie koleguje się pan już z Ziggym Rozalskim?
To jego sprawa, co robi. Każdy dostanie to, na co zasłużył.
Następna walka znów z Adamkiem?
Straszne, co? W taki sposób zakończyć karierę - tragedia.
Za to rywal skorzystał. Po pokonaniu pana jego notowania wzrosły.
I trzeba go sprowadzić z powrotem na ziemię.
A zastanawiał się pan, po co panu była ta walka?
Naprawdę nie wiem po co. Do niczego nie była mi potrzebna.
Może chociaż pieniądze były tego warte?
Nie było żadnych wielkich pieniędzy. Taki rywal się trafił, i taki był. Co zrobić. Zostawmy już tego Adamka.
czytaj dalej
Jeszcze tylko jedno: czy to rzeczywiście może być polski Holyfield?
Nigdy w życiu, nie ma na to szans.
Mógłby pan kiedyś być trenerem tych młodych amatorów?
Jeszcze za wcześnie, żeby coś takiego chodziło po głowie. A kiedyś, jak nie będę miał co robić? Chociaż nie wiem, czy mam tyle cierpliwości, konsekwencji w dążeniu do celu. Więc pewnie nie byłbym dobrym trenerem. A jak mam nie być dobry, to po co w ogóle zaczynać.
Kto był dla pana najważniejszym trenerem?
Czy ja wiem, każdy miał w sobie coś. Niby uczyli mnie tego samego, ale każdy w inny sposób. Każdy pomagał uzupełnić inne braki. Gdyby te ich wskazówki zebrać do kupy, to byłbym superzawodnikiem. A który był najlepszy? Trudno wyczuć.
Ale jedni odegrali w pana karierze pozytywną rolę, inni raczej negatywną. Jak porównać Ala Certo z Samem Colonną?
Sam jest sprawiedliwy, zawsze fair, rzeczowy. Certo to było nieporozumienie. Straszne nieporozumienie. Trenował mnie w czasie walki z Tysonem, ale był już w takim wieku - siedemdziesiąt parę lat. Nie potrafił utrzymać tarcz na rozgrzewce.
No i nie był w stanie właściwie ocenić sytuacji. Nie zauważył, że pan nie jest w stanie dalej walczyć z Tysonem.
Mogłem dalej walczyć, ale to nie miało sensu, bo miałem rozcięty łuk brwiowy. W pierwszej rundzie Tyson zrobił mi to głową. Sędzia tego nie widział. Gdyby zauważył, w najgorszym wypadku powinno się skończyć remisem przed czasem. Tak by było, gdyby uznał to za przypadkowe uderzenie głową. Gdyby stwierdził, że było celowe, zdyskwalifikowałby Tysona. Wyszło na to, że uderzenia głową nie było, i ja przegrałem.
Czekałem do końca na jakiś ruch trenera, że pójdzie kłócić się z sędzią, przecież to była jego praca, psi obowiązek. Ale on też tego nie widział.
Ale do diabła, jak on tego nie widzi, to nie nadaje się, żeby być krawcem, a co dopiero trenerem.
czytaj dalej
Potem były trzy lata bez boksu...
Za długo.
Sportowo stracone lata, no i przylgnęła do pana opinia tchórza, który ucieka z ringu. Nie chciał pan tego jakoś odkręcić?
Po co? Wszyscy widzieli. Okazało się, że widzieli to, co chcą. Myślałem sobie wtedy: w dupie z tym. Nie chciałem znać kibicow. Boksować też nie chciałem.
Co pan chciał robić?
Wydawać pieniądze.
To nie były trzy najlepsze lata w pana życiu?
Miałem swoje przyjemności. Bawiłem się. Teraz jak na to patrzę, to była raczej próba rozbicia rodziny. Wyprowadziłem się z domu, kupiłem sobie drugi. Nie było wspólnego życia. Cyrk.
Wyszło na to, że nie ma życia bez boksu.
Ani rodziny.
Jak pan znalazł drogę z powrotem na ring?
Kilka osób mnie namówiło. Miałem 33 lata, piękny wiek, chrystusowy. Wtedy jeszcze nikt by mi tego nie odradzał. Pomyślałem, czemu by nie spróbować.
Można powiedzieć, że jest pan mistrzem porażki. Nikomu chyba przegrane walki nie przyniosły takiej sławy i pozycji. Przegrywa pan mecz i rewanż z Bowem przez faule i zaraz dostaje szansę walki o pas, z Lennoksem Lewisem.
To wcale nie było takie proste. Wcześniej miałem kilka wygranych walk z gośćmi, którzy byli wysoko w rankingu - Samsonem Po'uhą i Darnellem Nicholsonem. To mnie wywindowało na poważnego pretendenta.
O pasy mistrzowskie walczył pan cztery razy...
Tragedia, co. Dwie porażki, a dwie - to dopiero były przekręty. Jeszcze raz coś takiego, to rozumiem, kiedy wypunktowali ten remis z Chrisem Byrdem. Ale, że dali mi przegrać z Johnem Ruizem? Każdy kto cokolwiek wie o boksie, wie też, że wygrałem tę walkę.
czytaj dalej
I po Byrdzie, i po Ruizie z werdyktem sędziów można było dyskutować. Ale z Lewisem, a potem z Lamonem Brewsterem był błyskawiczny nokaut.
Niefart. Na godzinę przed walką z Lewisem wziąłem zastrzyk z kortyzonu w kolano. Chciałem być pewny, że nie będzie mnie bolało. Wcześniej noga mi puchła, chodziłem do lekarza na ściąganie płynu i zastrzyk. Brałem je regularnie przez ostatnie 4-5 tygodni. To było bezpieczne. Ten sam lekarz zaproponował mi jeszcze zastrzyk przed samą walką.
Nie pomyślał pan, że w takim momencie się nie eksperymentuje?
Nie. Byłem piękny, młody i bogaty. Myślałem, że takie rzeczy mnie nie dotyczą. Komuś może się zdarzyć coś złego, ale nie mnie. Aż tu przy bandażowaniu rąk zacząłem usypiać. Tak działał zastrzyk. Mogłem być tylko wściekły, nic więcej. Jakbym powiedział, co się zdarzyło przed walką z Brewsterem, nikt by nie uwierzył. Ale nie powiem. Zresztą nie ma co się tłumaczyć.
Gdyby mógł pan cofnąć czas: znów jest pan młody, niepokonany, za panem ponad 20 walk wygranych przez nokaut. Otwiera się wielka kariera - pierwsza gala w Madison Square Garden, rywal z nazwiskiem, Riddick Bowe....
Gdybym umiał dawać rady, sam bym ich sobie udzielił. Wszystko to przeżyłem, wcale nie znaczy, że jestem mądrzejszy. W życiu trzeba mieć szczęście. Chociaż szczęście, jak wiadomo, sprzyja lepszym.
Najgorszy moment?
Przegrana. Było ich chyba z osiem. Każda była tragedią i każda była inna. Nie da się dwa razy tak samo przegrać. Chociaż z Bowem mi się to udało.
Co panu wtedy przyszło do głowy, żeby uderzyć poniżej pasa? Miał pan rywala u stóp.
To wcale nie było tak. Ta walka była potworna, obaj byliśmy na deskach. On leżał dwa razy, ja chyba raz. Tam wszystko mogło się zdarzyć. Wcale nie wiedziałem, że wygrywam. W moim narożniku był Lou Duva, ale on nie powiedział: boksuj ostrożnie, bo prowadzisz na punkty. Zresztą nikt tego nie wiedział, zanim nie pokazano kart z punktacją. To był obłęd.
Kiedy pan patrzy na Andrzeja juniora, ale nie okiem taty, tylko zawodowego sportowca - myśli pan, że on rzeczywiście będzie tenisistą?
Hm. Tenis to najtrudniejszy sport, jaki jest na świecie. Najtrudniejszy, jaki uprawiałem i jaki widziałem, a widziałem wiele. Trzeba mieć niesamowitą kondycję i wytrzymałość, jeszcze lepszą technikę, a głowę mocniejszą niż bokserzy. Nigdy nie można powiedzieć, że ma się mecz w kieszeni ani że jest tak źle, że nic nie można zrobić. W każdym momencie można zacząć wygrywać albo przegrywać. Widziałem to nie raz w wykonaniu juniora. Ale czy Andrzej będzie tenisistą? Na to ma wpływ wiele czynników.
Właśnie rusza Australian Open. Będzie pan oglądał?
Fajny turniej. Ale ja się tak bardzo czyimś tenisem nie pasjonuję. Jak mały gra, to jest inna historia. Można zwariować z emocji na trybunach. Tam to jest co oglądać.