Ryszard Krauze po początkowych inwestycjach w gdyńską piłkę nożną coraz bardziej traci nią zainteresowanie. A Mariusz Walter zamiast pochwalnych pieśni pod swoim adresem co tydzień słyszy na stadionie należącej do siebie Legii gromkie wyzwiska.
Majątki czterech wspomnianych panów szacowane są w sumie na - bagatela - 7,12 miliardów złotych. Kilkadziesiąt wydanych na piłkę nożną wiele nie zmienia w ich budżetach, ale gdy spojrzy się na straty niematerialne, pytanie, "po co im była cała ta polska piłka", jest jak najbardziej zasadne. Podobnie jak to, co zrobić, by jednak przyciągać do futbolu takich ludzi, bo bez ich pieniędzy ten nigdy nie wyjdzie z zaścianka.
Odpowiedź jest prosta: potrzeba jasnych zasad, które określą zasady finansowania klubów, spadku i awansu. Zamiast farsy, jaką był zjazd PZPN, trzeba ustalić jasny i przejrzysty system, w którym odnajdą się poważni inwestorzy. Jasne zasady - oto słowa klucze.
Tuż za naszą zachodnią granicą Dietmar Hopp, ktoś taki jak u nas Janusz Filipiak, buduje piłkarską potęgę w malutkim Hoffenheim. Klub z piłkarskich nizin wyciągnął do czołówki 2. Bundesligi, na same transfery wydając ponad 20 milionów euro -- więcej niż przez rok wydają na nowych zawodników wszystkie polskie kluby. Tego, że za sprawą swoich inwestycji jest szanowany, a ludzie go doceniają, dodawać nie trzeba, podobnie jak tego, że skala inwestycji Hoppa pokazuje, jak wiele dzieli Polskę od wielkiego piłkarskiego świata.
Nawet Bogusław Cupiał (6. miejsce na liście najbogatszych) i jego mająca walczyć o mistrzostwo Wisła to przy Hoffenheim ubogi krewny. Choć Cupiał na razie traci tylko pieniądze, podobnie jak Zbigniew Drzymała, który przenosząc Groclin do Wrocławia, naraził się na wyzwiska tzw. ceniących tradycję kibiców.
Polską potęgą miała stać się Legia, ale stała się problemem Mariusza Waltera. Mógł chodzić do teatru, opery, być szanowanym obywatelem. Jest tymczasem regularnie lżony, przynajmniej raz na dwa tygodnie, a na trybunach trwa festiwal nienawiści przeciwko niemu. "Jesteśmy atakowani. Z miłością wspomina się były zarząd i byłego właściciela, który zostawił ponad 20 mln długu" - mówił Walter w grudniowym wywiadzie dla "Dziennika". Zapytany, jak czuje się dobrodziej na stadionie swojego klubu, mówił: " Źle, bardzo źle."
Inne problemy ma w Łodzi Sylwester Cacek (66. miejsce na liście, 350 mln). "Budujemy wielki Widzew" - zapowiedział, kupując wiekszościowy pakiet akcji łódzkiego klubu. Kilka miesięcy po tej deklaracji dowiedział się, że jego drużyna jest zamieszana w korupcję i zostanie zdegradowana. Nie pomogły przeprowadzone wcześniej audyty, nie pomógł biznesplan. "Jestem tym wszystkim rozgoryczony, nie zwykłem dawać się oszukiwać" - mówi Cacek, ale na razie deklaruje chęć zostania przy futbolu. Na razie...
Tylko jasne i przejrzyste warunki rywalizacji - tej biznesowej i boiskowej - zachęcą poważnych biznesmenów do inwestycji i może sprawią, że ci przestaną się bać, że spotka ich los właściciela Cracovii oskarżonego o fałszowanie kontraktu piłkarza. "Zostałem obrzucony błotem" - mówi Filipiak, nie przyznając się do winy. Fakt, że podważono jego uczciwość, boli go pewnie równie mocno jak spadek akcji ComArchu od momentu zatrzymania. Do wczoraj wartość spółki spadła o 4,3%, czyli... o około 12 milionów złotych.
W Gdyni pamięta się o Krauzem, ale ten ma poważniejsze problemy niż Arka. Oficjalnych informacji brak, ale jego zapał do futbolu bardzo ponoć osłabł, a w klubie nadal pojawiają się osoby zamieszane wcześniej w korupcyjny proceder. Negatywnie nastawiają też Krauzego wyniki, grubo poniżej oczekiwań. Afera korupcyjna i zachowanie kibiców Legii (kto zagwarantuje brak podobnego oporu gdzie indziej?) nie zachęci też zapewne przymierzającego się do inwestycji w Śląsk Wrocław Zygmunta Solorza-Żaka (3. miejsce, 4,7 mld zł) i Jana Kulczyka (13. miejsce, 3,2 mld zł), który bardziej niż Lecha Poznań i protestujących przeciwko reklamom jednej z firm kibiców woli sponsorować sanktuarium na Jasnej Górze.
W sierpniu 2007 roku "Dziennik" zapytał Krzysztofa Klickiego, czy marka "Kolporter" nie ucierpi przez aferę korupcyjną. "Wszyscy nam kiedyś wróżyli, że nic się nam nie uda. A my pokazujemy, że można uczciwie funkcjonować i mieć sukcesy. Udowodniłem to w biznesie, udowodnię w futbolu" - mówił Klicki.
Niecały rok później załamany ogłaszał osobistą porażkę, gdy okazało się, że jego zespół kupował mecze. A wcześniej dodawał jeszcze:"Rozczarowany jestem, że sytuacja z korupcją tak wolno się wyjaśnia. Choć mnie jest łatwiej, bo moje decyzje natychmiast obowiązują, a w PZPN są zawsze długie dyskusje wielu ludzi, kierujących się sympatiami i antypatiami."
Nawet ten komfort, to było za mało na polski futbol. Czy zmiany - zakładając, że do nich wreszcie dojdzie - mogą przyciągnąć biznesmenów i przekonać, że na piłce nożnej, nawet nad Wisłą, można jednak zrobić biznes? Pewnie tak, bo przecież przykłady z zachodu pokazują, że posiadanie klubu jednak (w normalnych warunkach) znacząco podnosi prestiż społeczny, uwiarygadnia, ułatwia negocjacje biznesowe i kontakty z władzami miast. A z rzeczy jeszcze mniej wymiernych, zostaje pasja i coś, o czym wspomniał opisywany wcześniej Hopp: Bogaci ludzie powinni spłacać zobowiązania społeczne.
Niektórzy naprawdę w to wierzą.