I pomyśleć, że zawodowa kariera Agnieszki zaczęła się zaledwie 20 miesięcy temu. Dodajmy - zaczęła się równie spektakularnie. 17-letnia debiutantka z Krakowa dotarła do ćwierćfinału warszawskiego turnieju J&S Cup, pokonując po drodze samą Anastazję Myskinę, byłą mistrzynię Roland Garros, ówczesną 13. rakietę świata. Do końca sezonu Agnieszka miała na swoim koncie zwycięstwa na kilkoma innymi gwiazdami (Jeleną Dementiewą, Venus Williams) i była jedną z 60 najlepszych zawodowych tenisistek.
Radwańską uznano za objawienie nie tylko w Polsce - co tu ukrywać, tenisowej pustyni. Organizacja nadzorująca zawodowe rozgrywki kobiet (WTA) nagrodziła ją za debiut roku 2006. Kryształową statuetkę wręczono jej w czasie prestiżowego turnieju w Miami. Taką samą odebrała Martina Hingis doceniona za udany powrót na szczyt. Agnieszka z dumą pokazywała fotografię, na której stoi obok swojej idolki z dzieciństwa. Kilka dni później trafiła na nią w III rundzie i Martina zeszła z kortu pokonana - przypomina DZIENNIK.
Wtedy po raz pierwszy zrobiło się o Agnieszce głośno na świecie. Prawdziwa wrzawa wokół niej wybuchła jednak na zeszłorocznym US Open. Agnieszka stanęła na drodze do obrony tytułu Marii Szarapowej - pupilce reklamodawców i niekoronowanej królowej Nowego Jorku. Kilka dni przed turniejem firma Nike urządziła na Manhattanie premierę sukienki na kort uszytej specjalnie dla Marii - czerwonej, wysadzanej kryształkami Swarovskiego. Nie przydała się Rosjance zbyt długo, bo w III rundzie 18-latka z Polski wyeliminowała faworytkę.
Amerykańscy dziennikarze wypytywali Agnieszkę, skąd się wzięła, w jakiej akademii tenisowej uczyła się grać. "Trenuję w Krakowie, z siostrą i tatą, Pomaga nam mama. Wszystko załatwiamy sami. Na turnieje jeździmy razem. Jesteśmy jak małe rodzinne przedsiębiorstwo" - tłumaczyła ze śmiechem dziewczyna.
Trafiła w sedno. Rodzina Radwańskich to jak dotąd najskuteczniejsza w Polsce wytwórnia zdolnych tenisistek (jest jeszcze młodsza o dwa lata Urszula, najlepsza juniorka świata). "Co jakiś czas ktoś pyta mnie, czy na pewno nie mam więcej córek" - śmieje się Robert Radwański, mózg całego przedsięwzięcia, na co dzień ojciec i trener dziewczyn. Kolejność tych funkcji zmienia się zależnie od sytuacji.
"Jestem jak doktor Jekyll i mister Hyde" - mówi Radwański. "Tatusiem bywam w domu, na korcie staję się szefem. Trzeba odmaszerować i wykonać rozkaz" - przyznaje.
W razie potrzeby bywa też kierowcą, zaopatrzeniowcem, agentem albo rzecznikiem prasowym. W tenisowym środowisku wszyscy znają go raczej jako Piotra niż Roberta. To człowiek towarzyski, na turniejach zawsze można zobaczyć go w otoczeniu grupki znajomych. Komunikat w poczcie głosowej jego telefonu brzmi mniej więcej tak: "Jeżeli nie odbieram, to znaczy, że trenuję albo jestem pijany".
Rzadko jednak można było ten żart usłyszeć, bo Radwański na ogół telefon odbierał. Każdy dziennikarz wiedział, że po meczu Agnieszki można było liczyć na jego bon moty. Radwański zdaje sobie doskonale sprawę, że tenis to nie tylko przebijanie piłki na drugą stronę siatki. A kariera sportowa polega nie tylko na, jak mówią fachowcy, robieniu wyników. Mówiąc najprościej, trzeba jeszcze mieć jakiś image. I Radwański robił, co w jego mocy, żeby to dziewczynom zapewnić. Przynajmniej jak do tej pory.
Sytuacja zmieniła się w czasie Australian Open. W Melbourne nie akredytował się żaden wysłannik naszych największych mediów. Turniej, jak wiadomo, okazał się sensacją w dziejach polskiego tenisa - głównie za sprawą Agnieszki. Tymczasem telefon jej ojca milczał jak zaklęty. Najwyraźniej Radwański postanowił, że nie będzie ułatwiał zdobywania informacji dziennikarzom, którzy nie wierzą w jego córkę na tyle, aby zainwestować w podróż do Australii.
Trudno mieć do niego pretensję. Już we wrześniu po US Open apelował do redakcji o korespondentów z najważniejszych turniejów. "Agnieszka wygrywa, jest o czym pisać, a ja rujnuję się na roaming" - żartował.
Radwański wymyślił sobie karierę swoich dzieci (wtedy nie wiedział jeszcze, że będą to córki), na długo zanim został ojcem. Na pierwszym zdjęciu z rakietą tenisową Agnieszka ma może siedem dni. Radwański właśnie przywiózł do domu nowo narodzoną córkę. Obie dziewczyny były skazane na tenis. "To trzecie pokolenie sportowców w naszej rodzinie. Wiadomo było, że będą grać" - mówił DZIENNIKOWI Radwański.
Jego ojciec Wiesław Radwański był trenerem hokeja w Krakowie. On sam przez lata grał w tenisa, potem skończył wydział trenerski na AWF. Przez kilka lat pracował jako szkoleniowiec w Niemczech, tam urodziła się Ula. Bardzo wcześnie stało się jasne, że obie dziewczynki przewyższają rówieśników sportowymi predyspozycjami.
"Trenowałem grupę dzieci, więc miałem porównanie. Moje córki zawsze były szybsze, sprawniejsze. Nawet laik by się zorientował, że coś z tego może być. Te dziewczyny to idealny materiał biologiczny, a w dodatku tak się złożyło, że nie trafiły na zupełnego idiotę" - nieskromnie mówi Radwański.
Setki tysięcy rodziców na świecie od najmłodszych lat inwestują w kariery tenisowe swoich dzieci. Radwańscy należą do tych nielicznych, którym się udało - jak Oldze Lendlovej, matce Ivana, Richardowi Williamsowi, ojcu Venus i Sereny, czy matce Martiny Hingis, Melanie Molitor, która dała swojej córce imię po Navratilovej.
Agnieszka i Ula zaczęły regularne treningi, kiedy ledwo wystawały ponad siatkę, oczywiście pod kierunkiem ojca. Radwański przyznaje, że nie ma sposobu na wychowanie mistrza: "Każdy przypadek jest inny, więc pozostaje metoda prób i błędów. Nie piszą o tym w książkach" - opowiada.
Radwański wie o tym dobrze, bo literaturę fachową czyta w dwóch językach obcych. Sam nawet na początku lat 90. został autorem książki "Profesjonalny trening tenisowy”. "Sprzedała się w 800 egzemplarzach. Ale dziś wielu trenerów żałuje pewnie, że jej nie kupiło" - żartuje Radwański.
Dziś mógłby napisać inną książkę - o drodze przez mękę tenisowych rodziców. Lata wyrzeczeń, ciężkiej pracy i balansowania na cienkiej granicy - bo przecież zawodowa gra w tenisa zamiast sukcesu może przynieść kontuzje i psychiczne wypalenie. "Wolałbym jednak nie odstraszać ewentualnych następców" - zastrzega..
Na razie jest wręcz przeciwnie, przykład Radwańskich to inspiracja dla wszystkich, którzy usiłują wychowywać w Polsce tenisistów. Przyznają się do tego chociażby rodzice najlepszych polskich juniorów Katarzyny Piter i Jerzego Janowicza.
Agnieszka należy do ścisłej czołówki światowej (awansowała w okolice pierwszej dwudziestki). Jej zarobki na korcie oscylują wokół 2 milionów złotych. Niedawno kupiła dla rodziny nowe mieszkanie w centrum Krakowa. Ale o codzienne wydatki Radwańscy nie muszą się martwić dopiero od 4 lat, kiedy podpisali umowę sponsorską z PZT Prokom Team. Wcześniej zdarzało się, że z pieniędzmi było krucho. W jednym z wywiadów Radwanski opowiadał o tym, jak jego ojciec sprzedał cenny obraz, żeby tylko wnuczki mogłby spokojnie trenować. Na szczęście nikomu nigdy nie przyszło do głowy, aby z treningów zrezygnować.
Tempo, w jakim Agnieszki robiła karierę, zaskoczyła nawet tych, którzy obok dziewczyny najciężej na nią pracowali - rodziców. "Wiadomo, były marzenia, wiedzieliśmy, że jest dobra, ale kto mógł przypuszczać, że tak dobrze wypadnie w konfrontacji z czołówką" - mówił Radwański kilka miesięcy po debiucie córki. Marzyło mu się wtedy, że pewnego dnia jego córki zagrożą tenisowej potędze, Rosji. "Chciałbym, żeby Rosjanki uważały za mają pecha, jeśli w turniejowej drabince trafi im się Polka" - stwierdził.
Po ostatnim Australian Open, w którym Agnieszki wyeliminowała Swietłanę Kuzniecową i Nadię Pietrową, to marzenie chyba można uznać już za spełnione. Po każdym spektakularnym zwycięstwie w loży Radwańskich są łzy szczęścia i wielka euforia. Ale po jakimś czasie znacznie chłodniej oceniają te sukcesy. "W końcu gramy po to, żeby wygrywać, pracowaliśmy na to przez kilkanaście lat" - mówią.
I słusznie, lepiej oszczędzać nerwy. W końcu nie wiadomo, co czeka na nich w następnym turnieju.