Tym samym w wielkim stylu obronił pas mistrza świata organizacji IBF w wadze junior ciężkiej i zdobył mniej prestiżowy pas IBO.

Do piątku 26-letni Johnathon Banks mógł się szczycić mianem niepokonanego. Na zawodowym ringu wygrał wszystkie ze swoich dwudziestu walk i wcale nie zamierzał tej serii przerywać. Dlatego wbrew oczekiwaniom większości ekspertów nie rzucił się do ataku. Przeciwnie, rozpoczął niezwykle ostrożnie. Boksował w dystansie, starając się sprowokować Adamka opuszczoną lewą ręką. Liczył na to, że Polak pójdzie do przodu, odsłoni się i nadzieje na potężną kontrę z prawej. Ale i Adamek miał swój plan. Przed walką mówił, że jest gotowy na każdą taktykę rywala - zarówno wyniszczającą wojnę, jak i boks techniczny. I w ringu udowodnił, że tak było w istocie. Polak nie zamierzał korzystać z zaproszenia do ataku. Najczęściej bił pojedyncze ciosy,nie dając Amerykaninowi szansy na groźną odpowiedź. Przez trzy pierwsze rundy widzowie zgromadzeni w hali Prudential Center w Newark obserwowali więc bokserskie szachy. Nie było morderczych wymian ciosów, walki w zwarciu. Dwóch wytrawnych graczy czekało na błąd rywala i nie mogło się go doczekać.

Trener Gmitruk robił, co tylko mógł, aby jego zawodnik nie dał się ponieść emocjom. "Nie śpiesz się, prowadzisz walkę. Spokojnie rób swoją robotę. Przede wszystkim obrona" - powtarzał niemal po każdej rundzie. O tym, że miał rację, Adamek przekonał się w czwartej rundzie. Banks trafił go mocno najpierw prawym, a potem lewym sierpem i Polak aż zachwiał się na nogach. Ale ustał. A Amerykanin nie wykorzystał chwilowego zamroczenia rywala. Nie ma bitki z nim jeszcze. Nie ma, k..., potrzeby" - upominał swojego boksera zdenerwowany trener Gmitruk w przerwie po tym starciu.

Od piątej rundy Adamek wprowadził do swojego repertuaru ciosów uderzenia na korpus i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Polak zyskał sporą przewagę. Przed walką były pewne obawy o jego kondycję. Od pojedynku ze Stevem Cunninghamem, w którym Adamek sięgnął po tytuł mistrza świata IBF, minęło tylko 78 dni. Na ringu nie było jednak tego widać. Po kilku trafieniach pod żebra Banks jakby stracił ochotę do boksowania. Wcześniej stojący w miejscu jak skała, teraz coraz częściej odskakiwał od Polaka, zaczął unikać walki. Zauważył to jego sekundant, słynny Emanuel Steward. "Okazujesz mu zbyt wiele respektu" - powiedział po szóstej rundzie.

I niedługo musiał żałować tych słów. Ósme starcie rozpoczęło się dobrze dla Banksa, który potężnie trafił Adamka, ale i tym razem nie zdołał tego wykorzystać. Kilkadziesiąt sekund później sam dał się złapać Polakowi. Nasz bokser piekielnie mocno trafił Amerykanina prawym i choć poprawiając lewym, ledwie zahaczył rywala, to ten i tak runął jak długi na plecy. Siłą woli podniósł się niemal natychmiast, ale był na tyle oszołomiony, że idąc do narożnika, musiał trzymać się lin. Sędzia Ed Cotton doliczył do ośmiu i pozwolił kontynuować pojedynek. Ten już jednak zmienił się w egzekucję. Adamek błyskawicznie doskoczył do rywala, zepchnął go do narożnika i zasypał gradem ciosów. Trzy ostatnie wylądowały na zupełnie już odsłoniętej szczęce Banksa i zanim arbiter zdołał wkroczyć między pięściarzy i przerwać walkę, Amerykanin bezwładnie osunął się na deski. Tym razem sędzia już nawet go nie liczył, a kilka tysięcy polskich kibiców, którzy całkowicie dominowali na trybunach, wpadło w ekstazę. Banks z krwawiącym nosem jeszcze długo dochodził do siebie pod okiem lekarzy.

To była 37 wygrana Adamka w 38. zawodowej walce i 24. odniesiona przed czasem.







Reklama