Prestiżowy amerykański „Swimming World” uznał pana za najlepszego pływaka Europy obok Laure Manaoudou. Wyprzedził pan doświadczonego Filippo Magniniego. Zaskoczenie?
Nie, bo wiedziałem o tym już od września. Ucieszyłem się wtedy bardzo, ale dopiero teraz widzę, jaki to ważny tytuł.

Reklama

Do tej pory zagraniczne media łamały sobie język na nazwisku Jędrzejczak, teraz zmierzą się z Sawrymowiczem.
Nazwiska Otylii nadal nie nauczyli się wymawiać, a ze mną radzą sobie całkiem nieźle. Prawie bez akcentu wymawiają mnie Włosi. Pewnie dlatego, że jestem głównym rywalem ich Federico Colbertaldo.

Colbertaldo odebrał panu rekord Europy juniorów na 400 m i coraz wyżej pnie się w rankingach na 400 i 1500 m, ale na najdłuższym dystansie jest pan niepokonany. Za pana złoty medal w mistrzostwach Europy w Debreczynie wielu dałoby sobie rękę uciąć.
Ja bym swojej nie dał. To zawody na krótkim basenie, a ja zawsze lepiej pływałem na pięćdziesiątce. Na Wegrzech wcale nie musi być tak różowo.

Jak na mistrza świata i najlepszego pływaka Europy jest pan bardzo skromny.
Raczej myślę realistycznie. Debreczyn wypada na dwa tygodnie po mistrzostwach kraju, podczas których walczyliśmy o wyjątkowo wyśrubowane minima. Jesteśmy zmęczeni i nie wiem, czy uda nam się dostatecznie zregenerować przed wyjazdem na Węgry. Poza tym trzeba pamiętać, że w tym roku najważniejsze dla nas są igrzyska. Miło jest wracać z każdej imprezy z workiem medali, ale trzeba znać priorytety. Jak będziemy się rozmieniać na drobne i skupiać na pomniejszych zawodach, z Pekinu wrócimy z niczym, bo po prostu nie zdążymy się do igrzysk przygotować.

Reklama

Trener Drozd mówi, że jest pan silny psychicznie. Udowodnił to pan w mistrzostwach świata w Melbourne, zwyciężając w ostatnim dniu zawodów, kiedy cała drużyna opłakiwała nie do końca udane starty, a w grupie trenera Słomińskiego aż wrzało od konfliktów.
Ten konflikt został wyolbrzymiony przez media. Rzeczywiście, może w drużynie nie było mobilizacji i pozytywnej atmosfery sportowej, ale też nie odbieraliśmy Melbourne w kategoriach kompletnej porażki. Jako sportowcy wiedzieliśmy, że nie da się wygrywać na każdej imprezie, że w sporcie trzeba czasem cofnąć się o krok, żeby potem zrobić dwa kroki w przód. Poza tym w ostatnich dniach mistrzostw koledzy i koleżanki mieli swoje starty już za sobą i zachowywali się, jakby już mieli wakacje. Ten ich luz mnie uspokajał.

W Australii nie tylko uratował pan honor reprezentacji, ale wygrał z rekordzistą świata Grantem Hackettem na jego terenie.
Wszyscy wiemy, że Grant nie był wtedy w formie, bo wcześniej chorował. To żadna satysfakcja pokonać osłabionego mistrza. Przecież podczas sierpniowych zawodów w Chibie Australijczyk pokazał mi, gdzie moje miejsce. Ja jestem mistrzem dopiero po raz pierwszy. Jeszcze w tym nie okrzepłem.

Co się zmieniło, od kiedy został pan mistrzem świata?
Oprócz cięższych niż kiedykolwiek treningów mam więcej obowiązków towarzyskich. Udzielam zdecydowanie więcej wywiadów, pojawiam się w telewizji, a ostatnio zostaliśmy z drużyną zaproszeni do prezydenta Szczecina. O wiele więcej ludzi mnie rozpoznaje, chce się ze mną skontaktować, zobaczyć. Na mistrza świata patrzy się inaczej. Wszyscy spodziewają się, że teraz ciągle będę bił rekordy, ciąży na mnie większa presja. Z drugiej strony większe zainteresowanie to też większy doping.

I większe niebezpieczeństwo.
Trener Drozd pilnuje, żeby mnie i Przemkowi (Stańczykowi - mistrzowi świata na 400 m kraulem) woda sodowa nie uderzyła do głowy. Wciąż się z nami droczy, nazywa gwiazdorami i mówi, że trzeba zejść na ziemię. Przypomina, że najważniejsze w tym sporcie są nie dawne sukcesy, ale teraźniejszość i to, jak pracujemy na treningach.