Zasady gry te same, emocje porównywalne, ale nie łudźmy się: w niedzielę w Chorzowie nikt nie zobaczy piłkarskich fajerwerków, nawet jeśli zawodnicy Ruchu i Górnika wzniosą się na wyżyny swoich umiejętności. Chociaż Kocioł Czarownic pamięta największych magików światowego futbolu, to miejsce emanuje tak silnym genius loci, że nawet piłkarze na co dzień paralityczni grywają tu futbol natchniony. Nie ma lepszego obiektu do tego, by zagrać tak zwany mecz życia. Czterdzieści jeden tysięcy widzów, no proszę...

Reklama

Nikt w Polsce nie gra piłki, która zasługiwałaby na taką frekwencję, włącznie z kolejnym krakowskim Dream Teamem (po sezonie znów zostanie z niego tylko Dream about Team). Niech nadwiślańskie grody wojują sobie o prawo do sromotnych porażek z Litwinami, Gruzinami i innymi potęgami, niech sobie małomiasteczkowe kluby przeżywają chwile historycznych uniesień, na Śląsku aktualna tabela nikogo nie interesuje, od kiedy wiadomo, że Górnik nie ma szans na puchary, a Ruch spaść nie może, nawet gdyby bardzo chciał (w tym sezonie spada się tylko za brudne łapki).

Dlatego jutro na Stadionie Śląskim, poza nieco bardziej zaciekłą boiskową kopaniną dwóch odwiecznych rywali, dokona się wielkie wydarzenie w przestrzeni symbolicznej. Kilkudziesięciotysięczny tłum wykupił bilety nie tylko po to, żeby wziąć udział w demonstracji głodu wielkiej piłki, która mu się należy. Tych z górą czterdzieści tysięcy zbiera się w świątyni polskiego i śląskiego piłkarstwa po to, żeby wspólnie powspominać dawne, dobre czasy i wymarzyć sobie nowe, jeszcze lepsze.

Stadion Śląski jest miejscem kultowym, obejrzenie na nim meczu jest dla każdego kibica chwilą wzniosłą i mistyczną, a powrót po latach Wielkich Derbów to już święto nadzwyczajne, to tak jakby po kilkuletniej przerwie przywrócono Wielkanoc (o skali przejęcia kibiców Ruchu niech świadczy fakt, że zdążyli się już zebrać na pustym stadionie i odbyć trening dopingu). Reprezentacja chciałaby gromić największych rywali gdzieś bliżej Pałacu Kultury, niektóre jej gwiazdki wciąż coś mamroczą o tym, że Śląski jest przestarzały i nadaje się najwyżej na organizację koncertów rockowych, tymczasem kolejne historyczne chwile z udziałem kadry przeżywamy właśnie w Chorzowie, niestety tylko od wielkiego dzwonu, bijącego raz do roku przed meczem mistrzowskich eliminacji.

Reklama

Kibice śląskiej piłki mają do dyspozycji największą i najsłynniejszą polską arenę, która przez trzysta sześćdziesiąt cztery dni w roku zieje pustką. Najwyraźniej postanowili wziąć sprawy we własne ręce i odwrócić logikę wydarzeń. Naturalnym jest, że tam, gdzie pojawia się futbol na światowym poziomie, natychmiast pojawiają się i widzowie; śląscy fani zrozumieli, że na światowy futbol mogą się nie doczekać nawet w życiu pozagrobowym, zaludnią więc trybuny już teraz, tłumni, zwarci i gotowi przychodzić tak długo, aż się tu zjawią prawdziwi Mistrzowie z własną Ligą.

Wielka emigracja Ślązaków po stanie wojennym skanalizowała się głównie w stronę Zagłębia Ruhry, gdzie na górników zdolnych udokumentować jakiekolwiek powinowactwa z Niemcami, czekała praca w kopalniach (znałem desperata, który, gotów był w tym celu powołać się na rodowodowego owczarka niemieckiego, faktycznie najbardziej hołubionego członka rodziny). Dlatego Bundesliga zaraz po rodzimym podwórku jest Ślązakom najbliższa, a przecież realia niemieckiej ligi to setki tysięcy widzów na stadionach w każdy weekend; Ślązacy mają więc odwieczny wzór, do którego chcieliby nawiązać. Mecz Ruchu z Górnikiem jest jak pojedynek Schalke z Borussią, świętą wojną sąsiadów, z których każdy zapisał piękną kartę historii. Od 1989 roku, kiedy liczba zdobytych tytułów mistrzowskich przez Zabrzan i Chorzowian ostatecznie się wyrównała, Wielkie Derby Śląska osiągnęły doskonałość. Oto odwiecznym rywalom zza miedzy tron należy się ex aequo, obaj zdobyli po czternaście tytułów mistrzowskich, nikt nie może się z nimi równać, tylko muszą berło dzierżyć razem! Jakaż perwersja losu!

W derbach nie chodzi o to, żeby wymęczyć zwycięstwo, nie wspominając już o polubownym remisie (remis to potwarz dla derbów, derby nie znoszą kompromisów, właściwie w meczach derbowych powinno się wprowadzić dogrywkę i rzuty karne). Derby są po to, żeby przeciwnika upokorzyć, ośmieszyć, skompromitować - oczywiście w ramach powszechnie obowiązujących zasad sportowej rywalizacji. Trzeba wygrać na stadionie rywali, grać tak, żeby ich playmaker stracił głowę i zaczął podawać do sędziego, żeby ich najlepszy obrońca ze strachu strzelił bramkę samobójczą, obronić karnego, wykonywanego przez króla strzelców. Derby domagają się zwycięstwa totalnego, rywalowi nie przysługuje nawet wygrana moralna, żadna honorowa bramka na pocieszenie, on musi zostać stłamszony, podpisać bezwarunkową kapitulację. Dlatego kibice są w derbach rozkochani, wiedzą, że nawet w czasach hegemonii przekrętu nikt nigdy nie sprzedał meczu derbowego, tu nie można gry markować, mecz jest prawdziwy do bólu, czasem zbyt dosłownie (prawda jest kontuzjogenna).

Reklama

Urodziłem się trochę późno, żeby wiedzieć, czym jest osiemdziesiąt tysięcy ludzi na meczu ligowym, ale na tyle wcześnie, żeby świadczyć derbom historycznym. W latach osiemdziesiątych nie tylko Ruch dostawał regularny łomot od Górnika; kiedy Niebiescy dołowali aż po pierwszy w historii spadek, w Zabrzu seryjnie uzupełniano kolekcję tytułów. Aż wreszcie nadszedł czas odwetu odkładanej latami, w najlepszym momencie, w czerwcu 1989 roku, kiedy wszystko wokół miało wymiar chwil historycznych. Chorzów był wtedy najszczęśliwszym miastem w Polsce, bo oprócz euforii narodowowyzwoleńczej, towarzyszącej wolnym wyborom, czuliśmy szaloną radość z odzyskanego w szalonych okolicznościach tytułu mistrzowskiego. Pół roku wcześniej wszyscy Chorzowianie wznosząc sylwestrowy toast życzyli sobie tego samego, co przez minione czterdzieści lat: żeby komuna upadła, a Ruch zrobił majstra; po raz pierwszy te życzenia miały się spełnić niemal w tej samej chwili.

Niebiescy po powrocie do ekstraklasy nie oglądali się na statystyki i rachunek prawdopodobieństwa, nie mieli zamiaru płacić frycowego, słowo beniaminek przy nazwie Ruchu było niestosowne, a nawet haniebne, plamy historycznej degradacji nie zmył błyskawiczny powrót do elity, należało zdobyć czternasty tytuł mistrzowski, w przeciwnym razie zrobiłby to po raz piąty z rzędu odwieczny rywal i samodzielnie rozsiadł się na tronie w tabeli wszechczasów. Decydujący mecz Niebiescy rozgrywali w Zabrzu, gdzie dotąd przez ponad trzydzieści lat wygrali tylko raz. Jechałem więc na ten mecz z duszą na ramieniu, na stadionie, wciśnięty w kilkudziesięciotysięczny tłum nerwowo zerkałem na boki, żeby rozpoznać swoje położenie wobec natłoku fanów Górnika, stres mnie zżerał tak żarłocznie, że skłonny byłem przyjąć rozwiązanie polubowne – o zgrozo! – wolałem, żeby mecz odwołano, ogłaszając podział punktów, bo czułem, że nie zniosę tego napięcia, wszyscy wokół będą wrzeszczeć jak opętani i pytać mnie, czemu się nie cieszę, kiedy Górnik coś strzeli, lub co gorsza, niepowstrzymanie wrzasnę z radości, sam pośród wrogich spojrzeń, kiedy Niebieskim coś się uda zwojować. Dwadzieścia tysięcy zabrzańskich gardeł domagało się egzekucji, a ja zabłąkany wśród tubylców modliłem się o najniższy wymiar kary, ale tylko sześć minut, bo Dariusz Gęsior właśnie wtedy postanowił zdobyć pierwszego ligowego gola w swoim życiu i utorował w ten sposób drogę innym cudom. Ruch wygrał dwa jeden, Kołodziejczyk w ostatnich minutach obronił karnego, Wielkie Derby Śląska sięgnęły doskonałości.

Terozki już mi dejcie pokój, bo musza sie rychtować na tyn szpil. Szpil nad szpilami.