Po raz pierwszy Rajd Dakar rozgrywany zostanie w Ameryce Południowej. Już wiadomo, że ukończy go mniej niż połowa śmiałków, którzy wyruszą na trasę z Buenos Aires. Skąd to wiadomo? Więcej niż połowa startujących nie dotarła do mety jeszcze nigdy. Z pewnością podobnie będzie i tym razem. Dla stopnia trudności zawodów nie ma znaczenia, że ze względu na zagrożenie atakami terrorystycznymi zostały one przeniesione z Afryki do Ameryki Południowej. Tu może być jeszcze trudniej. Oprócz typowo afrykańskich odcinków na najbardziej suchej pustyni świata Atakamie (roczne opady nie przekraczają 10 centymetrów), uczestnicy rajdu muszą pokonać andyjskie przełęcze na wysokości 4000 m.n.p.m. oraz pustkowia Patagonii. A wszystko to w samym środku południowo-amerykańskiego, upalnego lata.
"To będzie sto procent Dakaru, a nawet więcej, bo takiego rajdu jeszcze nie było" - zapewnia Etienne Lavigne, dyrektor imprezy. "Duch Dakaru nie zginął. Będą pustkowia, biwaki, dramaty, będą pokonani i zwycięzcy. Każdy kto dojedzie do mety w Buenos Aires, będzie triumfatorem. A osiągnięcie mety w tych zawodach, to tak, jak zdobycie Mount Everestu".
Lavigne ma rację. Spośród kilkuset śmiałków, którzy co roku decydują się na przeżycie tej niezwykłej przygody, wielu nie dociera do mety, kilku natomiast nigdy nie wróciło do domów. Do tej pory zginęło na trasie Dakaru 48 osób. W 1986 roku w czasie jednego z etapów, w Mali, na ziemię spadł helikopter, którym leciał pomysłodawca całej imprezy Thierry Sabine.
Kilku edycjom rajdu towarzyszyło zagrożenie atakami terrorystycznymi. W 2000 roku przerwano rywalizację na pięć dni i kosztem półtora miliona dolarów przerzucono samolotami wszystkich uczestników z terenów Nigru do Libii. W 2003 roku na granicy libijsko-egipskiej pod jedną z ciężarówek wybuchała mina, a w ubiegłym roku rajd w ogóle się nie odbył, bo organizatorzy obawiali się terrorystów z Al-Kaidy. Właśnie z tego powodu tym razem impreza odbędzie się w Ameryce Południowej. Będzie inaczej, ale to nie znaczy, że łatwiej.
"Spodziewam się jednego z najtrudniejszych rajdów w życiu. Mało kto dojedzie do mety" - przewiduje Krzysztof Hołowczyc, kierowca Orlen Teamu, który wraz z pilotem Jean-Markiem Fortinem pojedzie Nissanem Navarą.
"Jeden z odcinków specjalnych ma aż 666 kilometrów. To kosmos. Ale będę grzać do mety. Mam numer 10. To zobowiązuje, bo z dziesiątką osiągałem największe sukcesy w Rajdzie Dakar" - zapowiada motocyklista Jacek Czachor, który na jednym z etapów dwa lata temu był drugi, a dwa razy kończył imprezę na dziesiątym miejscu.
Inny motocyklista Orlen Teamu, Marek Dąbrowski (był 9. w 2003 roku), również spodziewa się trudności. "Na jednym z etapów różnica poziomu terenu sięga 4300 m. Oznacza to, że na górze będzie bardzo zimno, zaś gdy zjedziemy może być 30-40 stopni, a na pustyni nawet ponad 60. Nigdy nie jechaliśmy tak długiego i upalnego rajdu" - przyznaje.
Wczoraj w Buenos Aires załogi przechodziły badania techniczne. Ambicje na miejsca w pierwszej dziesiątce mają Czachor i Hołowczyc. Pozostali marzą o zdobyciu Everestu - czyli dojechaniu do mety. Choć ze strony młodego motocyklisty Orlen Teamu Jakuba Przygońskiego możemy spodziewać się miłej niespodzianki.
"On jest najbardziej utalentowany z nas wszystkich. Liczę na jego dobry wynik i zamierzam mu w tym pomóc" -dodaje Czachor.
Na liście zgłoszeniowej Dakaru znalazło się 530 załóg z 49 krajów: 230 motocyklistów, 188 samochodów, 82 ciężarówki oraz 30 quadów. Polskę reprezentuje także ciężarówka MAN prowadzona przez Grzegorza Barana z pilotem Izabelą Szwagrzyk, motocyklista Krzysztof Jarmuż, Rafał Sonik na quadzie oraz Aleksander Sachanbiński jadący z Arkadiuszem Rabiegą Land Roverem.
Na razie wszyscy uczestnicy rajdu są w świetnych humorach, uśmiechają się do mieszkańców Buenos Aires. Jednak już jutro po pierwszym etapie do Santa Rosa (733 km) uśmiech pewnie zniknie z wielu twarzy. Ilu z nich będzie śmiać się 17 stycznia, po przejechaniu prawie dziesięciu tysięcy kilometrów?