Gdyby tylko urodził się ze 30 lat później, wszystko wyglądałoby inaczej. Ale jest, jak jest. Warszawski Mokotów, niski budynek z lat 60. Janusz Gortat czeka już w drzwiach mieszkania na pierwszym piętrze. Wyraźnie utyka, ma kłopoty ze stawem biodrowym. Wchodzimy do środka. Mały pokój z kuchnią, wąski balkonik. Na starych regałach mnóstwo pucharów i innych trofeów. Gdzieś na półce starannie przechowywane dwa brązowe medale olimpijskie i jeden srebrny mistrzostw Europy. "Leżały na wierzchu, ale strasznie się kurzyły, więc je schowałem" - wyjaśnił gospodarz.
Gdzieś daleko jest inny świat. Zawodnik Orlando Magic nazywany za oceanem Polskim Młotem w najbliższych dniach prawdopodobnie złoży podpis pod kontraktem gwarantującym mu 20 - 25 milionów dolarów za cztery czy pięć sezonów gry w NBA. Jakie to uczucie mieć syna milionera? - pytamy. "Ja tego nie odczuwam. Co mnie to obchodzi? Umie zarobić, to jego pieniądze i jego sprawa" - ucina. "Ja w sumie nie mam źle, nie narzekam" - dodaje dziarsko.
>>>Posłuchaj piosenki o Marcinie Gortacie
Inna rzeczywistość
W dzisiejszych czasach zaraz po zdobyciu medalu olimpijskiego podpisałby zawodowy kontrakt i zarabiał duże pieniądze. W czasach PRL było to jednak niemożliwe. Zwłaszcza że jako zawodnik Legii Gortat był żołnierzem LWP, na koniec kariery dosłużył się stopnia kapitana. W jego sytuacji nawet wyrobienie paszportu było nie lada problemem.
"Gdy pierwszy raz wyjeżdżaliśmy do Ameryki w 1973 roku, to była cała nasiadówka z generalicją. Tego nie wolno, tamtego nie wolno, napadają na ludzi, Murzynów mordują... Po przylocie tak wszystkiego się baliśmy, że chodziliśmy w grupach. Potem okazało się, że to jest inny świat i inne życie. Pełna wolność" - wspomina.
"Ale my jako sportowcy w tamtym układzie naprawdę nie mieliśmy źle. Szanowano nas. Gdy zdobyliśmy medale, to spotkaliśmy się z rządem, dekorowano nas orderami. Ale wolałbym te obecne czasy" - przyznaje. "Nie musiałbym chodzić i prosić: dajcie mi mieszkanie. Ciągle słyszałem tylko: czekaj, dostaniesz na pewno. Cały majątek z Legii jaki mam, to ten pokoik z kuchnią. A tak zdobywając dwa medale olimpijskie nazbierałbym pieniędzy i nie potrzebowałbym łaski" - dodaje.
Jednak w jego głosie nie ma żalu. "Od pięciu czy sześciu lat mam emeryturę za medale olimpijskie, średnią krajową, jakieś dwa czterysta. Gdyby nie te pieniądze, to w tej chwili klepałbym biedę. A tak mam też rencinę, więc na koniec roku wchodzę na 30 procent podatku. Na pewne rzeczy nie mogę sobie pozwolić. Co tu gadać, jeżdżę samochodem 10-latkiem. Jak tylko wyszły pierwsze seicento, to kupiłem od razu i do tej pory go mam" - przyznaje.
Zęby albo złoty medal
Tak naprawdę żałuje czego innego. Jako bokser był kozakiem. Na igrzyskach olimpijskich w Monachium i Montrealu stawał na podium, przegrywał walki o finał z późniejszymi mistrzami. Nie był z tego zadowolony.
"W Monachium mogłem mieć coś więcej niż brąz. Ale wcześniej dwa razy na mistrzostwach Europy przegrywałem walki o wejście do półfinału, więc gdy na igrzyskach zapewniłem sobie ten medal, to się nim zadowoliłem" - mówi.
W półfinale przegrał z Jugosłowianinem Mate Parlovem, który pokonał go rok później również w finale mistrzostw Europy w Belgradzie.
"Byłem jedynym, który stoczył z nim trzyrundówki. Pozostałe walki Parlov wygrywał przed czasem. Czy była szansa na zwycięstwo? Oczywiście. Najbardziej żal tej walki w Monachium, którą trochę mu oddałem" - przyznaje Gortat.
Cztery lata później w Montrealu pokonał go sam Leon Spinks, który niedługo potem został zawodowym mistrzem świata wagi ciężkiej i juniorciężkiej.
"Ale rok wcześniej to ja wygrałem w meczu Polska - USA. To trochę dziwna sprawa. Przed tym meczem miałem akurat sesję na AWF-ie i nie mogłem trenować, bo musiałem wszystko pozaliczać. I tak właściwie z marszu z nim wygrałem. Wszyscy mówią o tym, że Pietrzykowski na olimpiadzie w Rzymie przegrał z późniejszym zawodowym mistrzem świata Cassiusem Clayem, a nikt nie pamięta, że Spinks wygrał z Clayem (wówczas Clay walczył już jako Muhammad Ali - przyp. red.). Czyli mój wynik jest trochę lepszy" - dodaje z dumą.
Walkę na olimpijskim ringu zapamięta jednak znacznie lepiej. "W ćwierćfinale Argentyńczyk wybił mi zęby. Wie pan, jaki to jest ból? Oka przez całą noc nie zmrużyłem, a akurat tak wyszło, że już na drugi dzień musiałem boksować ze Spinksem. Z przodu dwa zęby mi latały. Dentysta mi je tylko wyprostował, ale każde trącenie groziło wypadnięciem. I jak ja do Polski wrócę szczerbaty, myślałem. Mogłem żartować, co tam zęby, abym tylko miał złoty medal. Ale myślałem sobie: brąz już mam, drugą olimpiadę z rzędu, więc bałem się zaryzykować i boksowałem tak, jak chciałem. Wstyd mi o tym mówić, bo to trochę był brak ambicji. A przecież zęby i tak były stracone. Jeszcze ze dwa czy trzy lata się obroniły, ale gdy drugi raz mi je wybito, to trzeba było wstawić koronkę" - opowiada.
>>>Gortat zagra na mistrzostwach Europy
Oszukał Stamma
Z trenerów najlepiej wspomina Henryka Nowarę. Ze słynnym Feliksem Stammem pracował dość krótko, ale też go nie zapomni.
"Przed olimpiadą monachijską miałem z nim scysję, bo podczas treningu chciałem się lekko poobijać. Oszukałem go na jedno kółko i schowałem się w krzakach. Skurczybyk wypatrzył, że mnie nie ma i tak mnie opieprzył, że pamiętam do dziś. <Pietrzykowski nie oszukiwał, Walasek też, to i ty nie będziesz. Spakuj manatki i do domu> - krzyczał. Na szczęście Nawara się za mną wstawił, bo choć byłem wtedy w swojej wadze pewniakiem, to nie wiem, jak by się to skończyło" - śmieje się.
Dziś szacunek dla trenera wpaja Marcinowi. "Kiedyś syn niezadowolony z pewnych decyzji dał temu wyraz. <Po to przyjeżdżam na kadrę z Niemiec, żeby siedzieć na ławce?>" - żalił się ojcu. Od razu spotkała go reprymenda.
"Tłumaczyłem mu: jak pasuje to wszystkim, to musisz się dostosować. Ty jesteś młody szczyl, a to jest trener i on decyduje, co masz robić. Inna sprawa, że trener popełnił wtedy błąd. Polacy przegrywali wtedy z Czechami, Marcin wszedł, w ciągu pięciu minut nasi wyrównali, a trener go zdejmuje. Czesi znowu uciekli i wygrali" - opowiada Gortat senior.
Nauczyciel Gołoty
Janusz Gortat po zakończeniu kariery w 1982 r. sam został trenerem. Oczywiście w Legii. Jego najsłynniejszym wychowankiem jest Andrzej Gołota. Późniejszy pretendent do zawodowego mistrzostwa świata wagi ciężkiej zaczynał u innego szkoleniowca, pod skrzydła Gortata trafił jednak bardzo wcześnie. Był bardzo pracowity.
"Jak się kazało mu zrobić dziesięć kółek, to zrobił dwanaście. Zamiast trzech serii na skakance robił cztery. Aby tylko więcej od siebie dać" - opowiada. "Dopóki byłem jego trenerem, to nie przegrał żadnej walki. Co prawda kiedy startował w mistrzostwach Europy i świata, to przejęli go już trenerzy kadry, ale podszkolony był tak, że nie musieli wkładać tyle roboty co przy innych zawodnikach" - mówi z dumą.
Według Gortata Gołota miał szanse na zdobycie pasa zawodowego mistrza świata, ale zabrakło mu odpowiedniej opieki trenera.
"Do Andrzeja trzeba było mieć odpowiednie podejście i ja je miałem. Pamiętam taki turniej juniorski <Srebrna łódka>. W finale spotykał się z Niemcem. Zwarcie, klincz, sędzia daje komendę break, więc Andrzej odchodzi, a Niemiec go w łeb. Gołota podleciał do mnie: widział pan, po komendzie uderzył. Ja mu na to: nie żal się mnie, tylko oddaj mu. I za chwilę było po walce, tak nawalił tego Niemca" - wspomina Gortat.
W USA Andrew był jednak zdany na siebie. "Byłem na dwóch jego walkach w Ameryce. Zaprosił mnie, załatwił wizę, wszystko. Okazało się, że tam mają inne podejście do sportu. My chcieliśmy zawodnika nauczyć, mówiliśmy: jeszcze tego ci brakuje, popraw się, bo musisz być kozakiem. A oni przerabiali tylko najprostsze elementy, bo zaraz trzeba było zarabiać pieniądze. Gdy zobaczyłem go w Stanach na treningu, to stwierdziłem, że stał się robotem. Trzy akcje i na okrągło to samo. Tłumaczyłem mu: Andrzej, na tym boks nie polega. Ty nie boksujesz, tylko chcesz gościowi przypier... On mi na to: Ameryka lubi krew. No dobrze, odpowiedziałem, ale dlaczego ma to być twoja krew? Nie jest sztuką lać się, sztuką jest wygrać walkę, nie otrzymując tylu uderzeń" - opowiada Gortat.
Dwie walki, które widział na żywo, to cała kwintesencja kariery Gołoty. Wspaniały, znamionujący wielkie możliwości drugi bój z Riddickiem Bowe'em oraz miażdżąca, nieco wstydliwa porażka z Lennoxem Lewisem.
"W walkach z Bowe'em Andrzej stracił mnóstwo zdrowia. Obydwaj słaniali się na nogach, po gongu nie szli, tylko byli prowadzeni. I Bowe zakończył po drugim boju karierę. A dlaczego Andrzej faulował? Bo był wojownikiem, ale tracił głowę w ciężkich momentach. Był do tego stopnia ambitny, że był gotowy zrobić wszystko, aby tylko wygrać. Stąd brało się walenie bykiem, w jaja. Po walce z Bowe'em pytałem go: Andrzej, k..., wytłumacz mi, przecież ostentacyjnie walnąłeś go w jaja. <To nie było w jaja> - odpowiadał. A z Lewisem to był przypadek. Wyszła mu akcja, Andrzej się zagapił, bo był za bardzo spięty" - opowiada.
Gortat pracował także z Tomaszem Adamkiem. To było już w kadrze. Gdy reprezentację objął Adam Kusior, także były trener Legii, zaproponował Gortatowi współpracę.
"Podczas jednego z obozów przed mistrzostwami Europy w Mińsku powiedział mi: ty się zajmuj tylko nim (Adamkiem - przyp. red.). Technika, tarczowanie... No i Tomek był jedynym, który przywiózł z mistrzostw medal. Ale on stanowił doskonały materiał na zawodnika. Jest doskonały" - mówi Gortat.
>>>Gortat: Chciałbym zostać w Orlando
Rodzinne problemy
Dwukrotny medalista olimpijski miał szczęście do utalentowanych wychowanków, ale nie miał do żon. Pierwszą poznał w czasie pobytu na zawodach w Zgorzelcu w 1968 roku. Pobrali się i zamieszkali w Warszawie. To z tego związku pochodzi starszy syn Robert i córka Małgorzata. Druga żona Alicja Sołtysiak - matka Marcina - grała w siatkówkę w ŁKS, była nawet mistrzynią Polski. I to małżeństwo także nie przetrwało próby czasu.
Gortatowi udały się za to dzieci. Obydwaj synowie od początku zdradzali sportowe uzdolnienia, a ojciec pomógł je rozwijać. W przeciwieństwie do jego własnych rodziców, którzy nie chcieli, by Janusz uprawiał boks.
"Mówili, że to brutalny sport. Poza tym mieli ambicje, żebym się kształcił. Ojciec poszedł kiedyś do klubu i zapytał trenera, co robi jego syn. <Studiuje> - odpowiedział trener. <Tak? A mojemu pan nie da, tylko do boksu go pan zagonił> - odpalił mu ojciec" - wspomina Gortat.
Żeby zapewnić sobie niezależność, musiał iść do pracy, a naukę kontynuował w wieczorówce. To był problem, bo treningi odbywały się w tej samej porze. "Dwa razy w tygodniu musiałem zrywać się ze szkoły, by być na treningu. Ale wszystko nadrobiłem, a potem skończyłem też AWF" - mówi.
Ojciec nie był zadowolony nawet wtedy, gdy Janusz przywiózł medal olimpijski. "To było jednak tylko na pokaz. Siostra i matka mówiły mi: <Co ty, ojciec nawet Wolnej Europy słuchał, żeby wiedzieć, co się dzieje>" - śmieje się były bokser.
Talent w genach
Swoim dzieciom nigdy nie zabraniał sportu. W ślady ojca nie poszła tylko córka. "To dlatego, że miałem z nią niewielką styczność. Po rozwodzie została przy matce, a ja miałem Roberta. To znaczy najpierw syn też mieszkał z matką, ale kiedy miał 13 lat, wrócił do mnie" - opowiada.
Urodzony w 1972 roku Robert nie miał wątpliwości, co chce robić. Od małego przebywał na sali bokserskiej i obserwował treningi, które prowadził ojciec. Między innymi te z Gołotą. Potem sam zaczął trenować pod okiem rodzica. Z bardzo dobrym skutkiem - już po rozwiązaniu sekcji Legii i wyprowadzce ze stolicy został pięciokrotnym mistrzem Polski seniorów (zabrakło mu jednego tytułu, by dorównać ojcu), doszedł nawet do ćwierćfinałów mistrzostw świata i Europy.
Z kolei Marcin mieszkał z matką w Łodzi. Pani Alicja po zakończeniu kariery uczyła WF w szkole o profilu sportowym, do której zaczął uczęszczać jej syn. "Matka pilnowała, żeby był sprawny, a jak przyjeżdżał do mnie, to też chodził na salę, bo co miał robić sam w domu? Gdy już był nieco starszy, to w czasie wakacji zabierałem go na obozy bokserskie. Nie trenował tam pod kątem konkretnej dyscypliny sportu. Robił, co chciał" - wspomina ojciec koszykarza.
Sportowe wychowanie zaowocował bardzo szybko. "Marcin został rekordzistą Łodzi w pchnięciu kulą w swojej kategorii wiekowej, był też mistrzem miasta w skoku wzwyż. Marzył jednak o karierze bramkarza. Stwierdził, że będzie drugim Schumacherem. Synu, powiedziałem mu, ty jesteś zbyt flegmatyczny, żeby być Schumacherem. Nie z twoim wzrostem. Połamiesz się, rzucając się na ziemię. Dobrze, że tę piłkę odpuścił" - śmieje się Gortat senior.
Marcin także ma za sobą doświadczenia bokserskie. "Gdy trenował w Niemczech, to trener powiedział mu: „Idź, zróbcie z ojcem parę treningów bokserskich, a szczególnie pracę nóg”. Już będąc w Ameryce, zadzwonił do mnie kiedyś i opowiada: <Tata, założyli mi rękawice, postawili naprzeciw Murzyna i kazali się lać>” - opowiada ojciec koszykarza.
Dwa lata temu Marcin, już jako gracz NBA, przyjechał do Warszawy i stanął w ringu przeciwko bratu Robertowi. "Taką walkę stoczyli, że nawet w gazecie to opisali. Oczywiście Roberta uprzedziłem, że ma uważać. <Nie wal w łeb, tylko po schabach>. I po kilku minutach Marcin wisiał na linach. <Nie mam kondycji> - mówił. No i dowiedział się, na czym polega koszykówka, a na czym boks. Tam ma siłę ganiać dwanaście minut w kwarcie, a tu po kilku minutach miał dosyć" - śmieje się legenda polskiego boksu.
>>>Amerykanie: Gortat jest przereklamowany
Nigdy w życiu!
Janusz Gortat na mecze Marcina nie lata. "Marcin mówi mi: <tata, przyjedź>. Ja mu na to: <byłem w Ameryce trzy razy, wystarczy>. Mam paniczny lęk przed lataniem. Na drugą walkę Gołoty namówił mnie kolega. Stewardesa cały lot serwowała mi drinki. Gdy wracałem, to wzywali nas przez głośniki: <Mr Gortat proszony do odlotów>, a my przy barku. Andrzej, który nas odprowadzał, wszystko załatwił, przepuścili nas bokiem i poleciałem. Przynajmniej lot minął mi błyskawicznie, szybko przysnąłem i obudziłem się dopiero nad Danią. Ale teraz mowy nie ma, żebym wsiadł do samolotu. Marcin pytał, co zrobię, gdy będzie się żenił, czy na wesele też nie przylecę. Odpowiedziałem, że skoro jest Polakiem, to wesele musi zrobić w Polsce" - mówi poważnie.
Meczów syna, również tych finałowych, nie oglądał nawet w telewizji. "Jestem śpioch jak cholera. Tylko boks oglądam, zwłaszcza jak walczy Gołota. Zresztą akurat nie mam odpowiedniego dekodera. Ale koszykówkę lubię. To nasz podstawowy sport przy boksie. Nie było dnia, żebyśmy nie grali na rozgrzewce. Tylko u nas to był taki kosz-rugby. Marcin też z nami grał w tę naszą grę wiele razy" - opowiada.
W tym prawdziwym baskecie wróży synowi wielką przyszłość. "Marcin ma typowy charakter dla sportowca. Przede wszystkim zawziętość. U niego nie ma, że ktoś jest mistrzem. Bo zawsze chce być lepszy. On wytyczył sobie cel i do niego dąży. Ma wszelkie cechy, żeby być kozakiem. Nawet takim jak Jordan, bo to ciągle młody łebek jest" - przewiduje.
Wzór do naśladowania
Janusz Gortat jest dla syna autorytetem. Do tego stopnia, że Marcin wytatuował sobie podobiznę ojca oraz daty zdobycia przez niego medali olimpijskich. Żeby przypominać sobie, do czego dąży i jakie ma wzory.
"Dostał ode mnie opierdziel. Mówiłem mu, że trzeba mieć nie po kolei w głowie. Ale chciał, to sobie to zrobił" - mówi Gortat Senior.
Marcin czasem radzi się ojca. Jednak decyzje podejmuje sam. "Zawsze pyta, jak ja bym postąpił, ale i tak robi swoje. W najważniejszych rzeczach jednak się zgadzamy. Doradzałem mu wyjazd do Niemiec, a potem do USA. Zresztą nawet gdybym tego nie zrobił, to i tak by pojechał. To były cele, które sobie wyznaczył" - opowiada były bokser.
Jeden cel obrał dla syna sam. Na początku września w Polsce odbędą się mistrzostwa Europy. Kibice bardzo liczą na jedynego Polaka grającego w NBA.
"I Marcin przyjedzie na sto procent" - zapewnia. "Rozmawiałem nawet z prezesem PZKosz Romanem Ludwiczukiem. Obiecałem mu, że przekonam Marcina. Syn mówił: <To będzie po sezonie, czy ja będę miał siły, zdrowie?>. Odpowiedziałem: <gra z orzełkiem to jest inna rozmowa, musisz znaleźć siły. Co z tego, że grasz w NBA, skoro nie masz żadnego medalu? Zdobędziesz medal mistrzostw, to dopiero będziesz mógł mówić, że dorównałeś mi>”.