Medali zabrakło, ale rok okraszony dwoma rekordami Polski chyba może pan uznać za udany?
Halowy rekord na 60 m był dużym zaskoczeniem, bo na treningach nie pokazywałem takiej formy. 7,48 to był jednorazowy strzał, ale po tym wyniku wierzyłem, że latem mogę zrobić duże rzeczy. Miałem przekonanie, że będę biegał bardzo szybko. Rekord na mistrzostwach Polski - 13,25 - był bardziej oczekiwany, bo wyniki wskazywały, że jestem w stanie go pobiec.
Jak porównałby pan biegi na 60 i 110 m ppł?
Te dystanse różnią się przede wszystkim treningiem. Na 60 m ppł można ćwiczyć samą szybkość, praktycznie nie wykonujemy pracy wytrzymałościowej. Biega się na czystej szybkości. Do drugiego płotka osiągamy prędkość maksymalną i utrzymujemy ją do końca dystansu. Z kolei na 110 m ppł wchodzi element wytrzymałości, bo po szóstym płotku prędkość spada.
Poprawa których elementów była najistotniejsza w osiągnięciu życiowych wyników?
Wcześniej popełniałem dużo błędów na początku dystansu. Z roku na rok poprawiałem wyniki w halowych zawodach na 60 m ppł aż doszedłem do 7,48. Poprawa pierwszej części biegu pozwoliła mi wejść na wyższy poziom także na 110 m.
Czy start w MP w Suwałkach i rekord kraju to był bieg idealny?
O perfekcję otarłem się bijąc rekord w hali, natomiast z letniego rezultatu nie jestem do końca zadowolony. Wiem, że stać mnie na więcej. W żadnym z biegów w sezonie letnim nie udało mi się wszystkiego dograć idealnie. W Suwałkach trochę źle się czułem, bo byłem po lekkiej chorobie. Osłabłem w drugiej części dystansu, więc rekord mógł być lepszy. Ale za to warunki były idealne - ciepło, słońce i wiatr w plecy oraz... polska publiczność.
Później była czwarta lokata w MŚ w Eugene. To ponoć najgorsze dla sportowca miejsce. Odczuwa pan niedosyt, bo sukces życiowy, ale do medale jednak trochę brakowało?
Jeśli niedosyt, to bardzo lekki. Być w ósemce najlepszych płotkarzy na świecie to dla mnie wielka sprawa. Wcześniej żaden Polak nie pobiegł w finale MŚ na 110 m ppł, więc to było ogromne osiągnięcie. Będę wspominał te zawody z ogromną radością. Trzeci był Hiszpan Asier Martinez, który uzyskał 13,17, więc celem jest dla mnie wejście na ten poziom.
Jakie są pana wspomnienia z pobytu w USA, bo wcześniej spędził pan tam kilka tygodni na obozie aklimatyzacyjnym w Seattle?
Bardzo miło wspominam wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Dwa tygodnie przed docelową imprezą mamy mało treningów, bo musimy łapać świeżość. Czas poza zajęciami spędziliśmy w świetnej atmosferze. Mieszkaliśmy na uniwersytecie w Seattle i pozwiedzaliśmy kampus. Byłem pod wrażeniem obiektów i porównywałem je z Politechniką Warszawską, gdzie studiowałam. Byłem też na meczu baseballowej ligi MLB. Okazało się, że w Seattle mieszka były płotkarz Filip Drozdowski, który nas oprowadził po okolicy. Zobaczyliśmy piękne wodospady. To był przyjemnie spędzony czas.
Szczyt formy przyszedł na czerwiec i lipiec, ale w dalszej części sezonu wyniki się pogorszyły. Szczególnie mistrzostwa Europy w Monachium nie poszły po pana myśli. Czy była to kwestia zmęczenia sezonem?
Nałożyły się na to trzy czynniki. W Eugene zaczął mi doskwierać ból ścięgna Achillesa. Musieliśmy zredukować liczbę treningów. Poza tym podróż powrotna z USA do Europy źle na mnie wpłynęła. Przez tydzień po powrocie miałem problemy z treningiem. Do tego w lipcu urodziła się moja córka Emilia i obudziłem się w nowej rzeczywistości. Wszystkie inne mistrzostwa kontynentu odbywały się przed MŚ, a teraz były dopiero po najważniejszej imprezie sezonu. Mimo to do startu byłem dobrze przygotowany, ale przyszedł niefortunny bieg półfinałowy i szansa przepadła. Miałem już wtedy sporo mikro urazów i po takim występie nie umiałem się pozbierać na dalszą część sezonu.
W tym roku cztery razy startował pan w mityngach Diamentowej Ligi. Jakie wrażenia?
Finał w Zurychu pod względem oprawy był lepszy niż MŚ w Eugene. Świetnie tam się czułem. Była super atmosfera i bardzo dobrze mi się tam biegało. Kiedyś DL była dla mnie nieosiągalnym marzeniem, ale z biegiem lat się do tego przyzwyczaiłem. Dwa razy byłem czwarty, a ścigałem się z najlepszymi na świecie. Cieszy mnie, że nie zamykałem stawki. Najlepsze są jednak starty przed polską publicznością.
Jak spędził pan czas po sezonie?
Przede wszystkim potrzebowałem czasu na regenerację, bo miałem problemy z Achillesami. Wakacje trwały do początku października. Ten czas spędziłem na odwiedzaniu rodzin: mojej w Białymstoku oraz żony Anety w Sandomierzu. Moi teściowie są sadownikami, więc nie obyło się bez pomocy przy zbiorach i sortowaniu jabłek, więc to był aktywnie spędzony czas. Czekają nas też wakacje z żoną i córeczką. Na 80. urodziny pojedzie też z nami babcia Irena.
Jak będą wyglądały pana przygotowania do sezonu halowego?
W październiku wylatujemy na Gwadelupę. Będzie to rekreacyjny, wakacyjny wyjazd z rodziną, ale zamierzam tam również trenować. Potem w listopadzie odbędzie obóz w Polsce, ale jeszcze nie wiemy dokładnie gdzie. W grudniu będziemy w Monte Gordo w Portugalii, czyli ciepłe kraje, bo my sprinterzy lubimy trenować w cieple.
Jakie będą pana cele na najbliższe miesiące?
Po rekordach kraju czas na zacząć wygrywać, czas na złote medale. Skupiam się na razie głównie na halowych ME. Głowa jest ustawiona na ten cel. Chcę w końcu być najlepszy i w docelowej imprezie podnieść ręce w geście zwycięstwa i powiedzieć: "Tak, Czykier jest najlepszy".
Pierwsza poważna okazja będzie właśnie w marcu w Stambule. Można pan procentowo określić swoje szanse na złoty medal?
Dałbym sobie 25-30 procent szans na złoto. Bardzo fajnie biegałem pierwsze pięć płotków w sezonie halowym oraz letnim. W biegu półfinałowym w Eugene do piątego płotka byłem na równi z Devonem Allenem. Fajną miałem pierwszą część dystansu i to jest na pewno moja mocna strona. Myślę, że będzie dwóch, trzech przeciwników na moim poziomie, z którymi będę walczył. To Pascal Martinot-Lagarde, który zawsze jest mocny i którego zawsze należy się bać, oraz drugi Francuz Wilhem Belocian.
A igrzyska? Czy Paryż w 2024 roku to będzie ukoronowanie kariery czy może - skoro podobało się panu w USA - 2028 i Los Angeles?
Większość moich planów i myśli kieruje się na 2028 rok, bo będą wtedy... mistrzostwa Europy w Chorzowie. To byłoby dla mnie najpiękniejsze zwieńczenie kariery. Najlepiej złotym medalem przed polską publicznością. Wtedy mógłbym pojechać do Los Angeles i powiedzieć: "Dziękuję, zrobiłem już wszystko, co miałem zrobić".
Rozmawiał: Maciej Gach