- No to w sobotę "stuknie" mi 50. Muszę przyznać, że szybko zleciało, jednak głównie z tego względu, że żyłem bardzo intensywnie. Śmieję się, że mam "pieskie" życie, bo to, co wielu osobom wydarzyło się przez siedem lat, u mnie działo się w rok. Teraz trochę zwolniłem, ale znowu jestem młody. Spadły na mnie bowiem obowiązki, z jakimi musiałem zmierzyć się 30 lat temu – stwierdził.

Reklama

Michalczewski, który stracił ojca w wieku 12 lat, sam bardzo szybko po raz pierwszy został tatą - kiedy na świat przyszedł jego pierworodny syn Michał, bokser nie miał jeszcze 19 lat. Cztery lata później rodzina powiększyła się o drugiego syna Nicolasa. Teraz ponownie przyszło mu celebrować ojcostwo. Trzeci syn - Dariusz junior skończy we wrześniu 10 lat, natomiast córka Nel liczy trzy lata.

- Przez te lata widzę, jak zmieniło się moje nastawienie. Kiedy byłem młodym chłopakiem, czyli nastolatkiem, wszystko w rodzinie ustawione było pode mnie, a i tak denerwowałem się z byle powodu. Teraz córeczka daje mi czasami nieźle "popalić", a mam wobec niej mnóstwo cierpliwości i wyrozumiałości. Ojcostwo służy dojrzałym mężczyznom, bo lepiej się z tych obowiązków wywiązują – zauważył.

Tercet synów nie kontynuuje sportowych tradycji taty. - Starsi synowie prowadzą różne interesy i krążą po świecie, aczkolwiek docelowo Michał mieszka w Gdańsku, a Nicolas w Nowym Jorku. Z kolei Darek trenuje, i to od pięciu lat, piłkę nożną w Lechii Gdańsk – przyznał.

Od futbolu, w gdańskim Stoczniowcu, zaczął swoją przygodę ze sportem także sobotni jubilat. Ostatecznie "Tygrys" nie poszedł w ślady najsłynniejszego wychowanka klubu z ulicy Marynarki Polskiej, czyli Andrzeja Szarmacha.

Reklama

- Miałem wtedy 12 lat i jednocześnie trenowałem piłkę i boks. Często było tak, że od razu po skończonym treningu na boisku biegłem kilkaset metrów na halę pięściarską Stoczniowca. Piłkarzem jednak nie zostałem, bo byłem może nie egoistą, ale indywidualistą i nie lubiłem pozbywać się piłki. W futbolu jesteś uzależniony od kolegów z drużyny, a w boksie wszystko zależy od ciebie – skomentował.

Po latach były mistrz świata przyznaje, że z premedytacją zaniedbywał szkolne obowiązki. - Specjalnie poszedłem do zawodówki, gdzie był niższy poziom, aby móc swobodnie trenować, jednak w ciągu trzech lat, bo tyle trwała nauka, spędziłem w niej może rok. Imałem się różnych pomysłów i wykrętów, aby nie chodzić do szkoły. Nie były to jednak klasyczne wagary, bo w tym czasie kiedy inni uczniowie przebywali w klasie, ja trenowałem rano z seniorami, a wieczorem szedłem na kolejne zajęcia z juniorami – wyjaśnił.

Michalczewski nie ukrywa, że na swojej pięściarskiej drodze spotkał wielu bardziej utalentowanych zawodników, którzy nie odnieśli jednak sukcesów, do których byli predestynowani. - Byłem bardzo ambitny, pracowity, solidny i konsekwentny w tym, co robiłem. Wielu chłopaków miało zdecydowanie większy talent ode mnie, ale brakowało im podstawowych cech, czyli charakteru i determinacji. Pamiętam, że kiedy już trenowałem w zawodowej grupie Uniwersum menedżer Klaus-Peter Kohl przyprowadził bodajże 10 zawodników i o każdym z nich mówił mi "patrz Darek, to jest talent stulecia". Tymczasem oni gdzieś znikali, a ja wciąż biłem się o mistrzowskie pasy – skonstatował.

Wychowanek Stoczniowca przekonuje, że sam dopracował najgroźniejsza broń, jaką był lewy prosty, dzięki któremu rozstrzygnął na swoją korzyść wiele walk. Tym ciosem rozbijał rywali, a nokautował głównie lewym sierpowym.

- Mogę zażartować, że mam do boksu dwie lewe ręce, ale jedną bardzo dobrą. Byłem też dobrym strategiem, bo potrafiłem odpowiednio rozpracować rywala, szybko przeanalizować jego słabe strony i je wykorzystać. Fritz Sdunek był świetnym szkoleniowcem, ale miał przygotowany tylko plan A. Wersja B, na wypadek, gdyby nie szło tak jak zakładaliśmy, u niego nie istniała. Pamiętam, że po zakończeniu dziewiątej rundy pojedynku z Richardem Hallem siadam w narożniku i mówię "Fritz, co robić, bo jestem tak opuchnięty, że już nic nie widzę". A Sdunek po chwili namysłu "to musisz go znokautować". Jak powiedział, tak zrobiłem – przypomniał.

I to właśnie pojedynek z Jamajczykiem, w którym 14 września 2002 roku w Brunszwiku po raz 22 obronił tytuł mistrza świata w wadze półciężkiej organizacji WBO, szczególnie mocno utkwił mu w pamięci. I to nie tylko ze względu na dramatyczny przebieg. - Żadna walka o mistrzostwo świata nie jest łatwa, ale najtrudniejsze są przygotowania do niej. Z utęsknieniem czeka się na pierwszy gong, bo on kończy katorżniczą pracę i następuje weryfikacja. Przed konfrontacją z Hallem byłem jednak bardzo nerwowy, bo po raz pierwszy miałem wystąpić w Niemczech pod polska flagą, przed pojedynkiem miano także odegrać "Mazurka Dąbrowskiego" i nie wiedziałem, jak kibice to odbiorą. Przyjęli to jednak bardzo dobrze i powiem, że Polacy mogą się od Niemców uczyć tolerancji – podkreślił.

Mistrz świata nie ukrywa, że musiał w swoim życiu podjąć wiele kluczowych, ale jednocześnie trudnych decyzji. Zalicza do nich chociażby przejście w wieku 19 lat ze Stoczniowca do Czarnych Słupsk, pozostanie rok później w Niemczech oraz dość szybkie przejście na zawodowstwo. - Być może straciłem szansę na zdobycie w 1988 roku na igrzyskach w Seulu olimpijskiego medalu, czego dokonali moi rówieśnicy Andrzej Gołota i Jan Dydak, ale nawet gdybym miał możliwość cofnięcia się w czasie i innego pokierowania swoją karierą, niczego bym nie zmienił. Przez ćwierć wieku trenowałem boks, przez dziewięć lat byłem mistrzem świata, jestem zdrowy i niczego mi nie brakuje. Czego chcieć więcej? – zastanawia się.

Podczas sportowej kariery "champion wszech czasów" federacji WBO poznał wielu sławnych ludzi, ale znajomość z prominentnymi postaciami ze świata polityki, sztuki i sportu nie sprawiła, że zapomniał o kolegach z podwórka. - Z kilkoma kontakty się urwały, bo gdzieś rozjechali się po świecie, ale to naturalne. Z wieloma chłopakami z Kołobrzeskiej do dzisiaj jednak utrzymuję bliskie relacje. Wiele razy bawiliśmy się razem w Sylwestra na Kaszubach, oni bywali na moich walkach i gościli u mnie w Hamburgu. Ostatnio spotkaliśmy się większą paczką w Sopocie na kolacji, zjedliśmy rybkę, trochę popiliśmy, pośmialiśmy się i powspominaliśmy stare czasy – dodał.

Po zakończeniu w 2005 roku pięściarskiej kariery Michalczewski oddał się innej sportowej pasji - bieganiu. - Podobała mi się cała otoczka, bo spotykaliśmy się rano z kolegami i biegaliśmy nadmorskimi alejkami, przy okazji trochę pożartowaliśmy i pogadaliśmy. Wzięliśmy też udział w kilku maratonach, chociażby w Gdańsku, Pradze, Hamburgu i Budapeszcie. Cztery ukończyłem w czasie poniżej czterech godzin, z czego jestem dumny. Znajomi pytali mnie co prawda, czy coś w nich wygrałem, a to są przecież dwa światy. Nie mam żadnych szans z zawodowymi lekkoatletami na ulicy, tak jak oni ze mną w ringu – zaznaczył.

"Tygrys", poza piłką nożną, upodobał sobie narty i deklaruje, że nie wyobraża sobie zimy bez wyjazdu w góry. - W tym sezonie byliśmy na nartach dwa razy, w okresie świąteczno-noworocznym oraz w czasie ferii. Naszą stałą bazą jest Ischgl w Austrii. Jeżdżę nieźle, ale na stoku nie jestem demonem prędkości, nie otwieram też wyciągu i nie schodzę ostatni do hotelu. Jazda sprawia mi ogromna frajdę, ale staram się również kontemplować widoki i cieszyć pięknymi górskimi krajobrazami – zapewnił.

Swoich 50. urodzin jubilat nie będzie obchodził w rodzinnym Gdańsku tylko w Hamburgu. W ten sposób, jak wyjaśnił, nie urazi żadnego ze swoich znajomych. - 40. urodziny świętowałem w gronie ponad 200 osób w sopockim Grand Hotelu. Teraz musiałbym zaprosić 500 gości, a ta sala może pomieścić tylko 250. Siłą rzeczy wielu znajomych musiałbym pominąć i mieliby oni prawo poczuć się dotknięci. Dlatego żona Basia wpadła na pomysł, abyśmy wyjechali do Hamburga. Ona organizuje mi całe urodzinowe przyjęcie w najlepszej włoskiej restauracji. Nawet nie wiem, kto w sobotę pojawi się na imprezie, bo to ma być niespodzianka – zdradził.

Na sobotnie urodziny jeden z najlepszych pięściarzy nie zażyczył sobie jednak specjalnego prezentu. - Nie jestem gadżeciarzem. Tego dnia mam tylko jedno proste życzenie. Chcę, żeby było wesoło i żeby goście dobrze się bawili - podsumował Michalczewski.