PAP: Pierwszy camp dla dzieci odbył się w 2009 roku w Łodzi. Przez 12 lat przewinęły się na zgrupowaniach w całej Polsce tysiące dzieciaków, a z drugiej strony zawodnicy i trenerzy NBA oraz reprezentanci kraju. Jak patrzy pan na projekt z tej perspektywy?
Marcin Gortat: Nie da się ukryć, że nabiera to innego wymiaru niż wtedy, gdy zaczynałem projekt z całą moją grupą. Czujemy się bardzie spełnieni w tym co robimy. Mamy też inną wiedzę, nie tylko o koszykówce, ale i wartościach życiowych, które staramy się przekazać. Wiemy coraz lepiej, jak dotrzeć do dzieciaków. To nie tylko lepsza organizacja, ale lepszy, konkretniejszy przekaz. Za co jestem wdzięczny nie tylko moim trenerom, ale i organizatorom treningów.
PAP: To jednak ten sam, choć sprawdzony pomysł. Nie wkrada się w wasze działania jakaś rutyna?
M.G.: Nie. Cały czas jest naprawdę dużo przyjemności z robienia campów, szczególnie teraz w mojej sytuacji, bezrobotnego w NBA. Kolejne lata mogą być bardzo ciekawym doświadczeniem, innym niż do tej pory. Może to będzie moje nowe +uzależnienie+. To także lekarstwo na moją obecną sytuację.
PAP: W głosie słyszę, że nie wyklucza pan jednak powrotu na parkiety najlepszej koszykarskiej ligi świata. 1 lipca to data otwarcia rynku transferowego i czas pozyskiwania graczy. Liczy pan na angaż?
M.G.: Myślę, że bez problemu propozycja z NBA będzie. Ale ja już jestem innym koszykarzem, człowiekiem, więc nie przyjmę każdej oferty. Wszystko zależy od warunków, roli w zespole. Nie mam potrzeby, by iść do jakiegoś klubu jako trzeci center, czyli w praktyce nie grać i siedzieć na ławie.
PAP: Czyli nie chce być pan mentorem dla młodszych zawodników w NBA za przecież dobre pieniądze...
M.G.: Nie, bo nie chcę pilnować młodych chłopaków w szatni czy uczyć ich funkcjonowania w NBA. Wolę przekazywać wiedzę i robić coś fajnego dla polskiej młodzieży. Nie chcę i nie mam potrzeby walki o wielkie kontrakty. Swoje zarobiłem i odłożyłem. "Kręci" mnie praca z dzieciakami, młodzieżą, ale tu - w Polsce.
PAP: Czyli ma pan już pomysł na to, co będzie pan robił po zakończeniu kariery.
M.G.: Tak, pomysłów nie brakuje. Campy będą na pewno, tak długo jak będzie energia, a ona jest niezmienna od 12 lat. Zainteresowanie też nie maleje. W Rumii w tym roku było tyle osób, także na widowni, że hala pękała w szwach i myślimy, by za rok były tam nawet dwa zgrupowania.
PAP: Czy to jedyna nowość, jaka może czekać pana młodych fanów w następnym roku?
M.G.: Nie, mamy kilka innych pomysłów, ale nie chcę teraz ich zdradzać. Jedno jest pewne, że mecz Gortat Team – Wojsko Polskie odbędzie się w tym roku ostatni raz w lipcu (13 lipca w Łodzi – PAP). Na pewno impreza pozostanie w Łodzi. Planujemy zmianę terminu na jesień – październik, może listopad. Natomiast campy będziemy robić troszkę wcześniej, pod koniec roku szkolnego, by marzenie dzieciaków o grze w kosza z Gortatem "nie rujnowało" planów wakacyjnych rodziców.
PAP: Każdy rok zajęć to wielka radość dla wszystkich uczestników, ale szczególnie zwycięzców, którzy w nagrodę będą mieli możliwość zobaczenia na żywo meczu NBA. Łatwo dokonywać wyborów?
M.G.: Nie, niestety. Przyjeżdża coraz więcej fajnych dzieciaków z umiejętnościami i trudno podjąć decyzję. Liczę na to, że ci którzy nie zdobyli głównych nagród przyjadą do nas za rok, a potem na zajęcia przeznaczone dla nastolatków w wieku 14-17 lat. Będziemy pamiętać szczególnie o tych najlepszych, którym zabrakło niewiele, by wygrać rywalizację w tym roku.
PAP: Zdarzają się więc dzieci, zawodnicy i zawodniczki, które wracają na zajęcia?
M.G.: Oczywiście. Co więcej, mieliśmy wiele takich przypadków, że w treningach dla starszej grupy w tym, czy ubiegłych latach brały udział ci, którzy pojawili się u nas na pierwszym campie w 2009 roku. W Rumii mieliśmy w tym roku dwóch reprezentantów Polski do lat 17. Te zajęcia z nastolatkami są inne niż trening-zabawa dla dzieci. Starsi przychodzą po to, by otrzymać wskazówki, szlifować swoje umiejętności. Praca z młodszymi dzieciakami jest inna i chyba daje mi więcej przyjemności.
PAP: Wracając jeszcze do NBA. Tegoroczne finały były zaskoczeniem? Toronto Raptors po raz pierwszy w historii wywalczyło mistrzostwo dla miasta i w zasadzie całej Kanady pokonując obrońcę tytułu Golden State Warriors 4-2.
M.G.: Na wynik miało wpływ mnóstwo kontuzji zawodników Golden State. Myślę, że gdyby nie one, to jednak rywalizacja miałaby inny przebieg i to ekipa z Kalifornii cieszyłaby się z kolejnego mistrzostwa. To jest sport i urazy są jego częścią. Po 100 meczach w takiej intensywności zawodnicy "rozsypują się". Finały pokazały, że jedna czy dwie kontuzje mogą odmienić losy finałów.
Rozmawiała Olga Miriam Przybyłowicz