„Teraz wszystko w rękach konia” – pamięta pan, kto to powiedział?

Pewnie, Janek Ciszewski (dziennikarz i komentator sportowy – red.) w swojej relacji z Derby na Służewcu. To on zaciągnął mnie jako młodego piłkarza po raz pierwszy na wyścigi konne. Potem, kiedy tylko byłem w Warszawie, zawsze rano dzwonił telefon: „Zbyszek weź parę złotych i jedziemy na konie. Mam pewniaki od dżokejów”. Brałem więc te parę, ale tysięcy, i wio na tor wyścigowy. O ile pamiętam, żaden z tych jego typów nigdy się nie sprawdził.

Reklama

Ale końskiego bakcyla pan łyknął?

Tak, zresztą pasjonuję się różnymi sportami. Tenis, golf, no i te kłusaki. Wie pan, ja nie jestem facetem, który budzi się w sobotę i zastanawia: co ja będę dziś robił, a potem siada i gapi się w telewizor. Wsiadam raniutko do samochodu i jadę do swojej stadniny pod Mediolanem. Potem zaprzęgam konia i na tor. Trener mówi mi w jakim tempie mam pokonać każde okrążenie, ja wykonuję jego polecenia i naprawdę sprawia mi to wielką frajdę. Trenuję w co drugi weekend.

I są wyniki?

Pewnie. We Włoszech brałem udział w ponad 220 gonitwach, ścigałem się również z zawodowcami. Wygrałem 13 z nich, 68 razy byłem w pierwszej piątce. Jako driver, bo tak mówią u nas na powożącego, wygrałem 95 tysięcy euro.

Ostatnio głośno o panu w szwedzkiej prasie. Wszystkie dzienniki podały jako sensację, fakt, że będzie pan powoził jednym z ich najlepszych koni na słynnym paryskim torze Vincennes. Piszą, że ma pan wielki talent.

Reklama

Mój przyjaciel, trener Lufti Kolgini dzwoni do mnie i mówi: Zibi, trzymaj się mocno. Kupuj bilet i przyjeżdżaj do Paryża. Pojedziesz na Vincennes. Kiedy trochę ochłonąłem, uznałem to za wpaniały choć trochę spóźniony prezent noworoczny. Bo start na najsłynniejszym hipodromie świata, choćby tylko raz w życiu, to marzenie każdego z powożących. Po tym telefonie nie spałem prawie przez całą noc.

Jak pan się dogaduje z koniem?

Z każdym inaczej. Z jednymi niewiele można zrobić, bo ciągną tak mocno, że wyrywają mi kończyny ze stawów. Wtedy nie ma czasu na myślenie, trzeba mieć żelazne ręce i nogi. Z innymi jest łatwiej, potrafią słuchac poleceń, ale zawsze trzeba pamiętać, że sulka nie ma ABS-u ani nawet hamulców. A dobry kłusak biegnie z prędkością 60 km na godzinę.

Ile zależy od konia, a ile od powożącego?

Uważam, że 80 procent sukcesu to zdolności konia, a 20 procent to dobry driver.

Przygotowuje się pan do startu we Francji w jakiś specjalny sposób?

Tak naprawdę, to mojego konia Paul November zobaczę jakieś 4 godziny przed startem. Wsiądę do sulki i na rozgrzewce będziemy się poznawać. To dobry kłusak. Wygrywał na kilku torach, a ostatnio zwyciężył w Paryżu. Ja z grupą przyjaciół przylecę do Francji w piątek, zjemy kolację przy dobrym winie, żeby znikła trema.

Kto jeszcze będzie pana dopingował?

Powinien pojawić się Sven-Goran Eriksson, wielki fan kłusaków, z którym jako zapaleni koniarze przegadaliśmy niejedną noc o rodowodach i treningu koni.

Wygra pan wyścig swojego życia?

Jak mówił de Coubertin najważniejszy jest udział w zawodach. Ale kto wie? Jedno jest pewne, na pewno nie zmarznę na torze. Będzie mi gorąco jak diabli.