Z zeznań byłych zawodników Korony wynika, że Dariusz W. nie tylko zlecał pośrednikowi Andrzejowi B. kupowanie meczów, ale razem z asystentem Andrzejem W. był gotów niszczyć kariery ludzi, usiłujących sprzeniewierzyć się mafijnym metodom.

Kwoty, jakich na ustawianie spotkań żądał Andrzej B., były ogromnym obciążeniem dla zawodników. "Zarabiałem 2500 złotych na rękę. Jak ktoś miał na utrzymaniu żonę i dzieci, to tych parę stówek, wpłacanych co tydzień na kupienie kolejnego spotkania było dla niego dużym problemem. Ja kiedyś poszedłem do banku i wziąłem 5000 złotych kredytu, żeby mieć z czego składać się na łapówki. Było mi wstyd, że muszę ciągle pożyczać forsę od kolegów" - mówił w prokuraturze Marek Gołąbek, wówczas zawodnik kieleckiej drużyny.

Przemysław Mierzwa, bramkarz, który w 2007 roku sam zgłosił się do prokuratury i jako pierwszy zawodnik przerwał zmowę milczenia, był szykanowany za to, że nie chciał oddawać pieniędzy, które trenerzy zakładali za niego. "Nawet jak siedziałem na ławce, kazali mi płacić. Nie podobało mi się to, nie chciałem składać się na mecze, w których nie grałem i nie dostawałem premii. Andrzej W. powiedział mi, że moim obowiązkiem jest solidaryzować się z drużyną. Do dziś jestem mu winny 300 złotych" - mówił śledczym bramkarz, obecnie grający w Motorze. "Po odejściu z Korony dziwnym trafem przez dwa lata nigdzie nie mogłem zagrzać miejsca. Dziękowano mi po podszeptach ze strony „życzliwych”. Kto za tym stał? Jak odchodziłem z Korony, Andrzej W. ze złośliwym uśmiechem powiedział mi, że to dla mnie koniec kariery. Ten sam Andrzej W., który kiedyś serdecznie ściskał moją żonę, mówiąc, że zrobi ze mnie bramkarza na miarę ekstraklasy" - mówi Mierzwa.



Reklama