Andrzej G., człowiek, który zbudował potęgę Widzewa pod koniec lat 90, po tym jak poznał decyzję sądu, był zdruzgotany. Nie chciał z nikim rozmawiać. Głosu nie zabierał także jego obrońca. W gmachu przy ul. Sądowej zjawił się wczoraj także Jan Tomaszewski. Nasz legendarny bramkarz przyjechał do Wrocławia specjalnie po to, żeby świadczyć na korzyść Andrzeja G., i nie krył oburzenia postępowaniem prokuratorów.

Reklama

"Andrzej jest niewinny. Jestem przerażony tym, co się stało, bo to ja złożyłem do prokuratury zawiadomienie o nieprawidłowościach w Widzewie podczas przekształceń własnościowych, które miały miejsce w latach 2004 – 2005. Skarb Państwa stracił na tym kilka milionów złotych, ale teraz nagle okazuje się, że wszystkiemu winny był Andrzej G." - żalił się dziennikarzom zbulwersowany Tomaszewski.

Bramkarz przywiózł ze sobą dokumenty, które miałyby świadczyć o niewinności byłego współwłaściciela Widzewa. Chciał zostać przesłuchany jako świadek, ale sąd nie miał takiego zamiaru.

"Z moich dokumentów jasno wynika, kto za to wszystko jest odpowiedzialny. Andrzeja G. w ogóle nie powinno tu być, bo to nie on dopuścił się zarzucanych nadużyć. Zrobiono z niego kozła ofiarnego" - powiedział były bramkarz, który doniesienie do prokuratury złożył już w 2005 r. Sprawa jednak nie ruszyła z miejsca. W 2008 r. Tomaszewski poskarżył się więc w Łodzi na zaniechanie urzędnicze prokuratorów z Wrocławia. Sprawa ruszyła z kopyta, ale nie potoczyła się po myśli Tomaszewskiego, którego interesowała bardziej działalność w Widzewie prezesa Władysława Puchalskiego. Prokuratura postanowiła jednak sięgnąć do czasów, kiedy zaczęły się finansowe kłopoty Widzewa. W tamtych latach Andrzej G. wielokrotnie ratował klub oprocentowanymi pożyczkami.