Ostatnie tygodnie w Arsenalu były dla pana bardzo szybkie i mocne. Rzucono pana na głęboką wodę.

Łukasz Fabiański: To była świetna okazja, żeby się sprawdzić i poczuć smak gry w wielkich meczach, o naprawdę dużą stawkę. Superdoświadczenie i myślę, że dobrze sobie z tym wszystkim poradziłem. Przynajmniej w meczach, w których miałem zastępować Almunię, bo akurat w „moich” rozgrywkach o Puchar Anglii nie wyszło tak, jakbym sobie tego życzył...

Reklama

Wraca pan jeszcze myślami do tego niefortunnego spotkania z Chelsea?

Nie, chociaż przyznam, że wciąż nie wiem, dlaczego tak słabo zagrałem. Niby dodatkowego stresu nie czułem, nie byłem wcale sparaliżowany myślą, że to półfinał, że Chelsea... Z perspektywy czasu cieszę się, że zaledwie trzy dni później był kolejny naprawdę wielki mecz, gdzie miałem szansę się zrehabilitować i w pewnym sensie się to udało.

Przed meczem z Chelsea zapewniał pan, że się nie spali, że ten etap już za panem.

Bo naprawdę tak uważam! Jestem pewny siebie. Myślę, że o przebiegu meczu na Wembley zadecydował sam początek spotkania. Niepotrzebnie wyszedłem za pole karne i zwlekałem z dojściem do piłki. Zostałem uprzedzony przez Drogbę i już w tych pierwszych minutach koledzy musieli wybijać piłkę z mojej bramki. Wiadomo jak to jest. Kiedy wychodzi ta pierwsza interwencja, to łatwiej wchodzi się w mecz. A kiedy jest ona zła, wręcz kuriozalna jak w moim przypadku, to może mieć wpływ na głowę. No cóż, zebrałem w tym półfinale dużo doświadczeń.

Arsene Wenger obawiał się, że może się pan po tym meczu załamać.

Reklama

Nie, tak źle nie było. Oczywiście było mi przykro, ale też nie widziałem sensu, żeby się zadręczać. Miałem świadomość, że jest kolejne ważne spotkanie, na którym trzeba się skoncentrować. Może jeszcze w poniedziałek wracałem myślami, żałowałem, ale nie miałem już czasu na zamartwianie się.

Pomogła pewnie obecność rodziców.

To prawda. Oni ani razu, od kiedy się spotkaliśmy po meczu, nie poruszyli tematu mojego występu. Byłem cichy, niezadowolony, a rodzice tak poprowadzili rozmowę i wieczór, że udało mi się uciec od złych myśli. To, że byli przy mnie, było jednym z niewielu plusów podczas tych nie do końca udanych 24. urodzin.

O meczu nie dał z kolei zapomnieć trener z kadry Andrzej Dawidziuk, który również był na Wembley.

Po to w końcu przyjechał, żeby zobaczyć, jak się zaprezentuję. Po meczu długo rozmawialiśmy. Krytykować mnie nie musiał, bo doskonale wiedziałem, jak zagrałem, ale jego uwagi były cenne. Doszliśmy do pewnych wniosków, z których skorzystałem już trzy dni później w meczu z Liverpoolem.

Dość dziwnym meczu. Został pan jednym z bohaterów, wpuszczając cztery bramki.

Sam nie wiem, co o tym sądzić. Po meczu czułem się dziwnie, był niedosyt. Wynikało to z tego, że pozwoliliśmy Liverpoolowi strzelić wyrównującą bramkę w doliczonym czasie gry. A przecież zwycięstwo było tak blisko! Zależy nam na trzecim miejscu w lidze, wciąż jeszcze mamy za cel dogonić Chelsea.

A jak rozstrzygną się losy mistrzostwa Anglii?

Kto wie, jak się to ułoży? Na pewno Manchester jest w korzystniejszej sytuacji, bo ma trzy punkty przewagi nad Liverpoolem, a w zanadrzu zaległy mecz. Liverpool gra teraz zdecydowanie najefektowniej, są na fali i nie odpuszczą, jednak wszystkie atuty są po stronie „Czerwonych Diabłów”.

Po meczu z Chelsea w brytyjskiej prasie określono pana mianem clowna i głupka, po Liverpoolu rewelacją.

Nie śledziłem tego i w ogóle się tym nie przejmuję. Nie mam nad tym przecież żadnej kontroli.

Dziennikarze „wysyłają” działaczy do Polski, żeby podejrzeli, jak się u nas szkoli bramkarzy.

Nad tym akurat zastanawiają się nie tylko dziennikarze, ale i angielscy działacze. W Londynie często zaczepiają mnie i pytają, jak to możliwe, że w Polsce produkuje się – jak to oni mówią – tak wielu dobrych golkiperów. Odpowiadam zawsze tak samo – mamy po prostu dobrych trenerów.

Od początku zakładał pan, że wróci na ławkę Arsenalu. Przeczucie, czy rozmowa z Wengerem?

Żadnej rozmowy nie było, ale wydaje mi się, że to rzecz naturalna. Manu był numerem jeden w zespole i nie stracił tego miejsca w wyniku słabszej gry, tylko kontuzji, na którą nie miał wpływu. Dlatego od początku nie miałem problemów z akceptacją tego, że boss powie: wracasz na ławkę. Almunii nie można w tym sezonie niczego zarzucić...

Jesteście w dobrych stosunkach?

Szanujemy się. Nie powiem złego słowa o naszej współpracy na treningach.

Latem już chyba na poważnie zaatakuje pan pozycję pierwszego bramkarza.

Cały czas się staram atakować. Wykonuję na treningach ciężką pracę i z tego co widzę oraz słyszę w klubie, jest to zauważane. Mam nadzieję, że te moje starania zaowocują w przyszłości – kto wie, może tej najbliższej?

Almunii należy się miejsce w bramce, bo długo na nie czekał?

Prawda jest taka, że to też trzeba uszanować. Zwróćmy uwagę na to, ile Manu jest już w Arsenalu. Pięć lat! I dopiero w tym piątym roku ciężkiej pracy dostał szansę, którą wykorzystał. Jeśli tylko będę cierpliwy, to sądzę, że nadejdzie i mój dzień.

I też jest pan w stanie wytrzymać pięć lat?

O, to bardzo trudne pytanie i ciężko jest mi na nie odpowiedzieć. To szmat czasu... Mimo wszystko to by jednak było za długo.

Jest pan spokojny, ułożony. To się chyba podoba w Arsenalu i panu pomaga.

Jeszcze nie spotkałem się w Anglii z osobą, która powiedziałaby mi: zmień się, zmień swoje podejście. To właśnie ten spokój i opanowanie są wynagradzane i mają przełożenie na moją postawę na boisku. Nie jestem nerwowy, nie grzeję się. W życiu prywatnym nie jestem może osobą, która wiedzie prym w towarzystwie, ale na boisku nie mam problemu, by powalczyć o swoje, by się przebijać.

Długi czas pracuje pan z Wengerem. Jak wyglądają relacje między nim a piłkarzami?

Widać w nich ogromny szacunek do bossa, który jest osobą otwartą, ale jednocześnie zachowuje odpowiedni dystans, tak aby żadna granica nie została przekroczona. Jeśli ktoś jednak ma ochotę, może z nim porozmawiać o wszystkim. Mnie też zdarzało się rozmawiać z bossem o prywatnych sprawach. Nie wiem, czy kształcił się w tym kierunku, ale jest świetnym psychologiem sportowym.

Wraz z dobrą passą w Arsenalu nadeszły też dla pana lepsze czasy w reprezentacji.

Tych dwóch spraw nie można ze sobą porównać, bo kadra to coś zupełnie innego niż klub – ma swój specyficzny klimat. Nigdy nie jadę na zgrupowanie z myślą, że będę numerem jeden, dwa czy trzy. U trenera Beenhakkera wszystko może się rozstrzygnąć podczas treningów – w ciągu tygodnia pod okiem selekcjonera można nagle włączyć się do walki o miejsce w bramce. Trener Beenhakker wynagradza ciężką pracę.

Po spotkaniach w Belfaście i z San Marino można jednak zakładać, że to pan jest teraz numerem jeden.

Nie, nie, nie. Nic z tych rzeczy...

Czyta pan plotki na swój temat? Mówi się, że faworyzują pana w kadrze, bo jest pan pupilem Dawidziuka.

Tyle że za powołania odpowiada Leo Beenhakker. Nie mam przecież wpływu na to, że w przeszłości pracowałem w szkółce piłkarskiej z trenerem Dawidziukiem, a teraz jest on w reprezentacji. Czy ktoś po ostatnich meczach może powiedzieć, że faworyzują mnie, chociaż jestem słaby? Wątpię. Myślę, że pokazuję co potrafię.