Czwartek, godzina 21.49, ulica Rzgowska, wyjazdowa z Łodzi. Tomasz H. wraca do domu. Nie pędzi jak szalony, ale też nie jedzie wolno, nie zwraca uwagi na ograniczenia. Gdy trzeba zwolnić do czterdziestu, nie zdejmuje nogi z gazu. Chwilę później dochodzi do tragedii.
Na przejściu dla pieszych rozpędzony srebrny chrysler prawym reflektorem uderza 74-letnią kobietę. Potrącona starsza pani jeszcze przez kilka minut walczy o życie, ale w karetce umiera. To dramatyczne zdarzenie to chyba ostateczny upadek byłego reprezentanta Polski. Zakończenie jego długiej drogi ze szczytu na samo dno. Tylko czy to już na pewno dno? A może H. wymyśli coś, co jeszcze bardziej go pogrąży?
W czwartek zawodnik do domu nie dojeżdża. Policjanci pakują go do radiowozu. Do 3.30 składa zeznania. Wczoraj w późniejszych godzinach jeszcze raz przesłuchiwała go prokuratura. Mirosław Micior, rzecznik prasowy policji, mówi: "Trwają ustalenia biegłych, czy gdyby jechał z dozwoloną prędkością, to kobieta by przeżyła... Teraz to sąd zdecyduje o dalszym losie zawodnika. Już postawiono mu zarzut spowodowania wypadku ze skutkiem śmiertelnym. H. przyznał się do zarzutów - nie zachowania ostrożności i nie ustąpienia pierwszeństwa pieszemu".
Czy trafi do więzienia, kończąc jednocześnie karierę, czy jednak zostanie na wolności? Jak na razie ŁKS chce podać mu rękę i pomóc w trudnej chwili. Władze klubu mają nadzieję, że za kilka tygodni wyjdzie na boisko, w pierwszym wiosennym meczu... Jakkolwiek będzie, dziś możemy obwieścić smutny koniec bajki o chłopaku, który zrobił karierę w amerykańskim stylu, ale zupełnie nie pomyślał o amerykańskim happy-endzie.
Bo oto dziś pan Tomasz stojąc przed nami nie jawi się jako gwiazda sportu, 62-krotny reprezentant Polski, który zrobił wielką karierę w niemieckiej Bundeslidze. Nie jest wzorem piłkarza, który z klubu tak malutkiego jak LKS Lisie Jamy dzięki wytrwałości i charakterowi doszedł aż do potężnego Schalke Gelsenkirchen. Nie - dziś widzimy w nim człowieka przegranego, zrujnowanego, któremu w dodatku grozi kara od sześciu miesięcy do ośmiu lat więzienia. Z dawnej fortuny nie zostało nic. Z dawnej formy - niewiele. Z szanowanego nazwiska - szczątki. Ledwie „H” z kropką.
A przecież był królem życia. Kiedy opowiadał o kanapkach, to nie miał na myśli chleba z żółtym serem, ale zwitek banknotów o wielkich nominałach. Niby przypadkiem mu te kanapki wypadały z kieszeni, a tak naprawdę lubił pokazać, że ma przy sobie kilka tysicy euro. Szpanował. Potrafił zdjąć zegarek i podać go młodszemu piłkarzowi, mówiąc: "Masz, kup sobie za niego jakiś ładny samochód...". Sam pseudonim - Gianni - świadczył o luksusie. Bo przecież Gianni Versace to jego ulubiony projektant ubrań. Lubił te złote napisy, krzyczące z daleka: „Patrz, jestem kimś, mam mnóstwo forsy”. Kochał blichtr i przepych. I szanował głównie tych, którzy żyli i bawili się jak on. Szeroko.
Dziś ma na głowie więcej problemw, niż wszyscy inni polscy piłkarze razem wzięci. Los z niego zadrwił. Najpierw Hajto dostał wszystko na złotej tacy, a potem - posługując się bliską mu terminologią - karta się odwróciła. Kompletnie zatracił się w hazardzie. Przegrał to, co miał, a nawet więcej. Zapożyczył się tak bardzo, że przeciętny człowiek musiałby pracować kilkaset lat, by spłacić jego zobowiązania.
W dodatku stracił kolegów i przyjaciół. Brał od nich pieniądze, a potem nie oddawał. Gdy dzwonili, nie odbierał telefonów. W tym względzie nie miał żadnych skrupułów. Od jednego wyciągał 50 złotych, od następnego 50 tysięcy. Od jeszcze innego 50 tysięcy, ale euro. Pożyczał nawet od najmłodszych piłkarzy. "Młody, daj, pójdę do bankomatu i zaraz ci oddam" - mówił. I nie oddawał. Dlatego nikogo nie zdziwiło, że gdy ze zgrupowania reprezentacji Polski Kamil Kosowski wyjeżdżał do Southampton, żeby podpisać kontrakt z klubem, w którym był Hajto, to Mariusz Lewandowski krzyczał: "Powiedz mu, że ma mi oddać kasę!"
Dziś jego wierzyciele mogliby pewnie zapełnić całą trybunę na stadionie ŁKS. Zresztą, zdarzało się, że pojawiali się oni w klubie - kilka miesięcy temu na trening przyjechał srebrny mercedes na pruszkowskich numerach, wypełniony osobami, z którymi nie chadza się do teatru. Po raz kolejny barczyści mężczyźni upomnieli się u Hajty o pieniądze. Skąd ma je wziąć? Podobno została mu działka w Krakowie, warta trochę grosza, ale z drugiej strony także podobno został mu jeszcze w Niemczech gigantyczny podatek do zapłacenia... A tam nie ma żartów. Przecież swego czasu Tomasz H. musiał zapłacić 180 tysięcy euro grzywny, bo wplątał się w handel przemycanymi papierosami.
Wszystkie jego problemy mają związek z hazardem, w którego szpony wpadł bardzo dawno temu, jeszcze przed wyjazdem na Zachód. Przecież gdyby nie stracił całego majątku, nie trafiłby do Łodzi. I tym bardziej nie jeździłby pożyczonym od dealera samochodem, tylko raczej swoim luksusowym mercedesem, z ekskluzywnej serii AMG. Jednak na własne życzenie jego życie potoczyło się tak, że w czwartek o godzinie 21.49 jechał ulicą Rzgowską...
Przypomina się też zgrupowanie reprezentacji Polski, w czasie którego H. chodził i pokazując Dariusza Dudkę powtarzał: "Jak możecie powoływać gościa, który zabił człowieka!" Gdy inni nie chcieli młodemu piłkarzowi przypominać wypadku samochodowego, on ciągle to wyciągał. Innym razem butnie mówił w wywiadzie, że nie będzie go oceniał dziennikarz, który potrącił człowieka. Wczoraj 35-letni piłkarz nie chciał rozmawiać. Wykrztusił tylko: "Jestem przybity, dajcie mi spokój..."
O innych wypadkach sportowców:
Wypadki sportowców nie są rzadkością. Stanisław Burzyński, były bramkarz Widzewa Łódź, w 1990 roku jadąc pod wpływem alkoholu śmiertelnie potrącił mężczyznę. Został skazany i - w wieku 43 lat - popełnił samobójstwo.
Najstraszniejsza jest historia Wojciecha Ozimka, który jako piłkarz Górnika Zabrze spowodował wypadek, w którym zginęły trzy osoby. Zawodnik miał we krwi ponad dwa promile alkoholu. Trafił do więzienia w Wojkowicach.
Przed więzieniem uratował się za to Dariusz Dudka, który w 2003 roku jadąc pod wpływem uczestniczył w wypadku, w którym zginął człowiek. Jednak winą za wypadek obarczono przechodnia, który był pijany i wszedł na jezdnię na czerwonym świetle.
Tragiczne wypadki mieli także Jacek Ziober, Kamil Kuzera, Sylwester Janowski, Piotr Bielak.