Zaraz po deklaracji Maradony odezwały się organizacje żydowskie - czy ten piłkarzyk nie wie, że Iran odpowiedzialny jest za zamachy w Argentynie, w których zginęła ponad setka Żydów? Czy nie zdaje sobie sprawy, że Iran chce zmieść Izrael z powierzchni ziemi? Cóż, pewnie nie. Taki z Maradony polityk jak i retor. Jego wiedza historyczna ogranicza się do dziejów partyzantki Che Guevary, inwazji w Zatoce Świń i ataku Brytyjczyków na Falklandy. Prawdopodobnie nawet nie wie, że Arabowie nie przepadają za Żydami.
W dobie politycznej poprawności Maradona zupełnie nie pasuje do zachodniego świata. Politycy zapraszają go na salony, mimo że przypomina klasycznego rewolucjonistę. Na jednym ramieniu ma tatuaż z podobizną Che Guevary („gdy go sobie malowałem, czułem, że dwaj najwybitniejsi Argentyńczycy wreszcie są razem” - mówił). Na drugim ramieniu ma Fidela Castro. W swojej autobiografii Boga i właśnie Castro określa tym samym sympatycznym przydomkiem - Brodacz. Na Kubie, gdy cała bogata Północ walczyła z terroryzmem, paradował przebrany za bin Ladena.
Na polityków magia nazwiska Maradony działa bardzo mocno. Castro zyskał trochę zwolenników za jego pomocą. Chavez nie mógł więc nie wykorzystać takiej okazji. Tym bardziej że Diego zawsze był łatwo podatny na wpływ innych. Po pierwszym, dwugodzinnym spotkaniu z prezydentem Wenezueli był wniobowzięty: "Lubię kobiety, ale zakochałem się w Chavezie" - powiedział. Potem dodał, że chciałby sobie wytatuować także jego podobiznę.
Chavez, zagorzały socjalista, któremu coraz głośniej groziły bogate kraje, zrobił z Maradony swojego najlepszego przyjaciela. Zapraszał do programów telewizyjnych, w których widownię stanowili wyłącznie zwolennicy prezydenta. "Wierzę w Chaveza, jestem chavistą" - mówił. Chavez się uśmiechał, a Diego się rozkręcał. "Wszystko, co robi Fidel, i wszystko, co robi Chavez, jest najlepsze. Nienawidzę natomiast wszystkiego, co pochodzi ze Stanów Zjednoczonych" - recytował jak w jakimś filmie propagandowym. Wielki aplauz.
Wizyta w Iranie to dla niego okazja, aby znów zadrwić z Busha, przywódcy kraju, którego „nienawidzi z całych sił”, tego „faszysty” i „ludzkiego śmiecia”. Jak każdy socjalista w kapitalistycznym świecie Maradona traktuje rzeczywistość dwubiegunowo - jesteśmy my i są oni, czyli ci źli. Źli to Bush i cała imperialistyczna banda, którą interesują tylko pieniądze. Maradona w swojej naiwności zawsze był sympatyczny. Kiedyś za pośrednictwem mediów powiedział do Jana Pawła II: "Byłem w Watykanie i widziałem złote komnaty. Potem usłyszałem, że Kościół zaawsze troszczył się o biedne dzieci. Skoro tak, to sprzedajcie te złote komnaty!"
Zabrać bogatym i dać biednym. Dla Diego i jego kolegów rewolucjonistów to jedyny sposób w walce z biedą. Argentyńczycy go kochają - ci bogaci za to, że był wielkim piłkarzem, a teraz ma luksus bycia tym, kim chce, a ci biedni za to, że jest za nimi całym sercem. W jednym z argentyńskich filmów „El Camino de San Diego” biedny drwal dołącza do pielgrzymujących do Buenos Aires ludzi, którzy chcą odwiedzić chorego Maradonę. Dla nizin społecznych on jest takim samym świętym jak Matka Boska, choć tak naprawdę żaden z niego święty. Nawet Robin Hoodem nie jest.
Nigdy nie przesadza z wielkodusznością. Gdy przyjeżdża do Wenezueli albo na Kubę, wcale nie mieszka w slumsach, tylko w prezydenckich apartamentach. Swój wizerunek sprzedał firmie Puma. Reklamował Direct TV i Coca Colę. Gdy niczym papież pozdrawiał tłum z okna, miał na głowie czapeczkę firmy Nike, a w ręku Pepsi - symbole tak bardzo znienawidzonego przez siebie globalizmu. Czasami bardzo upodabnia się do swoich idoli - bogatych hipokrytów. "Maradona ma głowę pełną dymu i ideologii. On ma stopę w sam raz do kopania piłki, ale nie ma wystarczająco dobrego mózgu, aby mówić mądre rzeczy" - zaatakował go były prezydent Meksyku Vicente Fox.
Nie można jednak Maradonie odmówić dobrych chęci i szczerych intencji. Jak powiedział kiedyś Pele, mógłby być prezydentem chyba w każdym państwie świata. Ale nie chce. Tak naprawdę nie zamierza babrać się w polityce. Los biednych go interesuje, owszem, ale chce o niego walczyć za pomocą protestów, słów czy symbolicznych gestów, a nie ustaw. Ulica i tłum - oto żywioły prawdziwego rewolucjonisty. Jeśli Maradona spotka się z Ahmedinedżadem w jakiejś pięknej sali lustrzanej, nie miejmy mu tego za złe. Jeśli poprze Łukaszenkę, też się nie oburzajmy. Taki jest głos argentyńskiego ludu. On nie musi się znać na polityce.